Lubię się kąpać w gorącej wodzie z dużą ilością piany i płatków magnezowych w ciągu dnia, gdy wszyscy pracują. Ostatnio sobie siedzę w tej wannie, leci sobie muzyczka, relaks pełny i nagle: pomysł! Przyszedł mi do głowy, który w tym miesiącu przyniósł 160 tysięcy złotych. Z tego pomysłu to się narodziło – bez tego pomysłu by tych pieniędzy było zero i teraz co: ta kąpiel to była moja praca, bo w efekcie były pieniądze?
Cześć! Dzisiaj moim gościem jest Maciej Aniserowicz.
Dzień dobry, cześć.
I porozmawiamy sobie trochę więcej na temat slow biznesu, biznesu w ogóle, na temat milionów monet – w zasadzie to ten wywiad podzieliłam na cztery części. Maciek milioner, slowbiz, psychoterapia i podejście do życia. Taka będzie dzisiejsza agenda.
Uuu!
Dokładnie, uu! Będzie więc grubo. Myślę, że cały wywiad docelowo to może podzielimy na dwie części, bo chyba nikt tego nie przetrawi jak wypuścimy to w Internet naraz, więc zobaczymy, jak będzie szło. Natomiast najpierw chciałabym cię przedstawić, także parę słów o tobie.
Proszę bardzo – a ja się napiję.
Tak. Maciej Aniserowicz, przedsiębiorca i twórca internetowy, tak sam o sobie piszesz, jako twórca internetowy, ex-programista, autor dwóch książek, w tym bardzo rozpoznawalnej: „Zawód: Programista”, prelegent, trener, organizator licznych spotkań i konferencji, takich jak Programistok, który jest organizowany tutaj, w Białymstoku – swoją drogą gościmy w Twoim biurze, w Białymstoku, w ślicznym Białostokuniu, gdzie jestem po raz pierwszy w życiu. Ale jest bardzo, bardzo fajnie! Poza tym człowiek, który buduje swoje imperium złożone z kilku elementów – blog i kanał na YouTube – DevStyle, tutaj gdzieś tam u góry podlinkujemy twój kanał na YouTube.
Na tym kanale jest już ponad 570 odcinków i prawie 300 tysięcy subskrypcji.
30!
30, o jedno zero! 30 tysięcy subskrypcji, więc całkiem sporo.
To zależy do kogo się porównamy pewnie. Ja się nie porównuję – jest okej, tak. To nie ma większego znaczenia, ale tak.
Super. Poza tym – bo to nie koniec – podcast DevTalk i nowy projekt SlowBiz. I właśnie, apropo slow biznesu – na stronie slowbiz.pl napisane jest, cytuję: „Męczy mnie wszechobecny wyścig szczurów. Wierzę, że nie jestem w tym osamotniony, wierzę też, że można robić biznesu inaczej, wolniej i bez spiny”.
I o tym slow biznesie, biznesie w wersji slow, wolniej i bez spiny sobie porozmawiamy, natomiast na początek o jednym z twoich ostatnich sukcesów. W ciągu tego roku – mamy 2019 – w ciągu tego roku zarobiłeś 8 milionów złotych.
Jak to jest być milionerem?
Spoko! 8 milionów, to nie zostało wszystko u mnie. U mnie zostało z 2,5 powiedzmy, ale tak – to jest spoko, przy takich kwotach to już właściwie nie ma znaczenia, że to jest 2,5 czy 8. Dla mnie przynajmniej, bo i tak nie wiem co z tym zrobić. Ale ogólnie jest tak – dobrze.
Właśnie takie pytanie też się może pojawić – co z taką kasą robić? Jak masz 2,5, 8 milionów czy takie rzędy kwot i tak już są milionowe, sześciocyfrowe, co z tym robić? Jak masz tyle hajsu, to co z tym robić?
Kupiłem mieszkanie, samochód i się okazało, że wydałem niecały przychód z listopada. I nie wiem – na razie sobie leżę na obligacjach. Są tam jakieś różne pomysły, nie moje z reszta – tylko są życzliwi ludzie, którzy zgłaszają się z różnymi, swoimi pomysłami, co można z tą kasą zrobić i co się zrobi finalnie to nie wiem – zobaczymy.
No dobra! Zacznijmy od tego jeszcze, skąd w ogóle to 8 milionów na twoim koncie. Bo jesteś mistrzem marketingu według mnie, sprzedałeś kurs – w zasadzie nie jeden w tym roku. Jak to się stało, że to 8 milionów się na tym koncie znalazło?
Ludzie kupili fajne produkty. Koniec!
Czyli?
Koniec!
Koniec, do widzenia!
Najpierw nagrałem swój kurs, kurs Gita, który przyniósł pół miliona.
Do którego się zbierałeś, też warto powiedzieć, pół roku?
Pół roku trwała produkcja – od decyzji, że robię do faktycznie wypuszczenia. Trochę później zrobiłem z kolegą, Maćkiem Korsanem kurs Frontendu – program skutecznej nauki podstaw Frontendu, „WTF: Co ten Frontend?”, tak już idzie od razu – bardzo ładna nazwa. On nam też przyniósł – znaczy, Maciek go nagrywał, ja go sprzedawałem, marketingowałem. On nam przyniósł na początku pół miliona i teraz, w tym miesiącu zrobiliśmy trochę taką dokładkę, na dołożenie kilku kolejnych osób, 160 tysięcy przyszło. Później był największy sukces w ogóle chyba w historii polskiego biznesu online, co zaskoczyło wiele osób, w tym mnie – zrobiłem z trzema kolegami taki program dla senior developerów, dla architektów oprogramowania, „DNA: Droga nowoczesnego architekta”. On przyniósł nam w sumie prawie 7 milionów przychodu, więc to był taki duży szok i duże wow, też oni we trzech robili ten pogram a ja go sprzedawałem i marketingowałem.
I wreszcie ostatnio ogłosiliśmy z kolejnym kolegą, Damianem Widerą, program do nauki baz danych, który teraz jest na etapie przedsprzedaży. Ogłosiliśmy, zebraliśmy, przedsprzedaż – więc jakby finansowanie od ludzi, żeby mieć z czego go nakręcić i to przyniosło ok. 700 tysięcy też i program jest teraz w trakcie tworzenia, więc tak to wygląda.
I to się sumuje do tych 8 milionów, no tak.
Chyba tak.
Tak, tak. Tak jak wcześniej rozmawialiśmy, z tego wszystkiego wychodzi to 8 milionów plus 2 miliony z DNA to był jeden dzień! Widać jak ta sprzedaż dynamicznie szła!
Dwa miliony dwieście było w jeden dzień, co było takim absolutnym rekordem i bardzo dziwnym uczuciem.
A czemu?
Budzisz się rano, myślisz: „O, ciekawe co dziś dzień przyniesie!” i idziesz spać z ponad dwoma milionami więcej na koncie. Dziwne uczucie!
No dobra, teraz jak to zrobić, jeżeli ktoś jest taką osobą, która chciałaby nagrać swój kurs online, ma jakąś wiedzę i chciałaby się nią podzielić, nawet ma potencjalnych klientów, którzy chcą wyciągnąć hajs. To teraz jak to zrobić dobrze? Czy masz jakąś taką receptę – ten kurs to już jest któryś z kolei, bo jest Git, Frontend, bazy danych i DNA, więc cztery kursy za sobą – każdy z sukcesem?
Jeżeli ktoś chciałby ten sukces – może nie kopiować, bo to jest złe słowo, ale również taki sukces osiągnąć lub chociaż podobny, to co powinien zrobić?
Po pierwsze, przestać chcieć tego, moim zdaniem – bo to do niczego nie prowadzi, takie porównywanie się. Chcenie robić to, co ktoś inny osiągnął wydaje mi się, że prowadzi trochę do utraty szacunku do siebie samego. Po prostu należy więc dążyć do czegoś tam, co się chce, ale nie porównywać tych wyników z nikim, po prostu robić swoje. Jak ktoś zrobi coś fajnego w Internecie, zarobi na tym 10 000, to jest i tak strasznie dużo. To nie musi być 100 000, nie musi być 1 000 000, nie musi być 8 000 000. Nie ma znaczenia, że ja zrobiłem coś. Ty rób coś swojego, po prostu. Bez oglądania się na to.
I widzę często, że jest taka dewaluacja swoich własnych osiągnięć – właśnie dlatego: „A, bo Aniserowicz zarobił tu pół miliona, tu milion, tu osiem” – nie ma to znaczenia. Każdy zaczyna swoją działalność na jakimś etapie. Warto pamiętać, że w Internecie jestem od już 12, 14 lat tak naprawdę, więc uczyłem się tego przez długi czas i przez większą część z tych 14 lat właściwie, można powiedzieć – byłem na krawędzi żarcia gruzu. Jakiekolwiek pieniądze z Internetu zaczęły spływać dopiero niedawno, a w takiej skali jak teraz to jest to dwa lata od wydania pierwszego mojego produktu, który przyniósł jakieś tam pieniądze.
I tym produktem pierwszym był…?
Pierwszym produktem była książka, która w sumie przyniosła pół miliona, tyle że to jest dużo powyżej moich oczekiwań ówczesnych. Jednak to jest cały przychód, więc w tym jest druk, magazynowanie, wysyłka.
Trzeba te koszty odliczyć.
Tak naprawdę więc u mnie zostało z tego sporo mniej niż połowa.
Mnie się przypomina taki cytat z filmu o twórcy McDonald’s-a. W każdym razie „To, co prowadzi nas do sukcesu to jest wytrwałość, wytrwałość i jeszcze raz wytrwałość”. „Persistence, persistence, persistence”. I ty właśnie mówisz, że 14 lat byłeś już w Internecie i byłem na YouTube, w ogóle w Internecie gdzieś tam widoczny. To nie jest więc tak, że ten milion na książce zarobiłeś w rok, czy te 8 milionów zarobiłeś teraz w roku, tylko jednak to można w pewien sposób podzielić na jakieś pewnie etapy. Na cały proces, który trwał te 12 – 14 lat.
Ten proces trwał bardzo długo. Zdobywanie różnych umiejętności, przełamywanie własnych barier. Da się to na jakieś etapy faktycznie podzielić. Też dużo wymagało zmiany w głowie – przez większość tych 14 lat uważałem, że zarabianie w Internecie jest po prostu nieetyczne i niemoralne, i moim obowiązkiem jest dzielenie się wszystkim i mogę oczekiwać za to kasy, bo kasę brałem przez długi czas po prostu z mojego zawodu, tylko programowania. Dopiero jak przestałem programować to zacząłem bardziej akceptować to, że w sumie to w tym Internecie są ludzie, którzy chcą kupić to, co ja mam do zaoferowania. To, co ja mam do zaoferowania wiem, że jest dobre i że tu nie ma takiego zgrzytu.
To wymagało trochę przemielenia różnych ziaren.
O tych zmianach w głowie, zmianach w podejściu sobie jeszcze porozmawiamy, ale właśnie.
Bym wrócił do tego cytatu „Wytrwałość, wytrwałość, wytrwałość prowadzi nas do sukcesu”. I co to jest ten sukces, jak byś powiedziała? 8 milionów?
Kto robi teraz ze mną wywiad? W drugą stronę poszliśmy!
Musisz mówić, bo ja muszę łykać kawy.
Dokładnie. Dla mnie sukces to jest coś takiego jak spełnienie – to niekoniecznie jest wynik na koncie.
No właśnie.
Zresztą, ja dużo słucham Dawida Podsiadło – słuchasz Dawida Podsiadło? Ty chyba inną muzykę, totalnie. W każdym razie on tam w jednej z piosenek mówi jak mu jest ciężko z jego sukcesem i że to jest – też ciężko to zdefiniować, natomiast sukces to niekoniecznie jest wynik na koncie.
Tak.
To nie jest ilość zer na koncie, tylko to jak my się z tym czujemy. Czy jesteśmy spełnieni? Bo można mieć mniej. Mam kolegę, który się świetnie czuje w swoim biznesie, nie zarabia jakichś kokosów, ale po prostu robi to co lubi. Myślę, że sukcesem jest to, żeby robić to co się lubi i otrzymać za to w miarę godziwe wynagrodzenie, tak żeby się utrzymać. I tyle.
Dla ciebie. Dla mnie sukcesem jest to, żebym nie musiał dużo pracować, na przykład. I pieniądze są w ogóle z boku. Gdy zacząłem tak w pełni żyć tym swoim sukcesem, który mi się udało osiągnąć, czyli że mogę pracować mniej, się okazało, że to pociągało z sobą konsekwencje, że musiałem w odpowiednich obszarach życia zrobić porządek i się wielu rzeczy nauczyć.
Dla mnie tym priorytetem była praca przez jak najmniejsza ilość czasu, co spowodowało, że i model biznesowy się zmieniał i nauczyłem się sztuki delegowania. I nauczyłem się odpuszczania bardzo wielu rzeczy. Nauczyłem się ignorowania oczekiwań świata względem mnie. Nauczyłem się obniżać własne oczekiwania względem świata i tak dalej, i tak dalej. I to wszystko, czyli ta chęć pracowania jak najmniej, żeby mieć czas na kąpiel, kino, basen, książkę, park – to spowodowało, że jestem tu gdzie jestem teraz. I nie liczyłem nigdy w życiu, że to mnie doprowadzi do jakichś milionów, których tak naprawdę nie czułem, że potrzebuję. No i nie potrzebuję!
Przy okazji?
Jak już są, to nie wyrzucę. Tak.
Też mówisz na swoim vlogu bardzo często, że nie czujesz, że pracujesz albo że robisz coś i przy okazji tak wychodzi. Nie planujesz swoich biznesów, z niektórych rzeczy po prostu korzystasz, że nadarza się taka okazja. Też pytanie, jak zdefiniować pracę? Bo jeżeli ktoś robi to co lubi, to jest jakaś pasja, no to mogę siedzieć cały dzień nad jakimiś rzeczami i tak naprawdę czuć, że się spełniam a niekoniecznie czuć, że pracuję.
No i powolutku tak właśnie wpada się w pracoholizm, niestety.
I jest ta cienka granica!
Przestałem definiować to co jest pracą, co nie jest pracą. Dużo zajęło mojej energii mentalnej co jest pracą – jak odpisuje na maila dla klienta, to jest to praca? Pewnie jest. A jak do kolegi? Siedzę przy komputerze, z perspektywy mojej córeczki wygląda, że tata pracuje, bo jest przy komputerze. Czy to jest praca? Nie wiem. Przestałem się po prostu nad tym zastanawiać. I to mi uświadomiło też, że nad zbyt wieloma rzeczami za bardzo się zastanawiam, na przykład definicja praca – nie praca. Póki nie jestem zmęczony, póki chcę robić to co robię, to jest okej. A czy to jest praca czy nie?
To, co mówisz z tą pasją, to jest też ciekawe. Jest takie powiedzonko, że „Rób to co kochasz, a nigdy nie przepracujesz ani jednego dnia”. Z drugiej strony rób to co kochasz, a nigdy nie wyjdziesz z pracy! Z drugiej strony, nie?
No tak, no tak.
To działa więc w dwie strony. Ja te swoje różne pasje miałem przez całe swoje życie i zamieniałem je potem na prace. Najpierw programowanie – bo to była moja wielka pasja, potem zacząłem na tym zarabiać i się wypaliłem.
Bardzo długi czas prowadziłem szkolenia i na tym bardzo dobrze zarabiałem i to mi się totalnie znudziło, tego było za dużo, chociaż nie było tak strasznie dużo. Prowadziłem blog, bardzo intensywnie, bardzo dużo pisząc i na tym też starałem się zarabiać, i zarabiałem. I to mi też zbrzydło.
Jestem gotowy na zmianę. I to, co teraz robię – bo model biznesowy, mój teraz, jest mi się wydaje, idealny. Bo on nie kosztuje, ode mnie wymaga stosunkowo niewiele pracy, tylko wymaga dużo doświadczenia, które już mam, ale pewnie to mi też się znudzi za jakiś czas. I wtedy może zostanę producentem muzycznym, może managerem kierowców rajdowych – nie wiem. Takie różne mi rzeczy chodzą po głowie.
No właśnie, to jak tę granicę odkryć – gdzie to jest? Mówisz, że nie definiujesz, ale może jest jakaś taka metoda, żeby tę granicę odkryć. Kiedy to jest nasza praca, kiedy przechodzimy w wypalenie, kiedy tej pracy jest za dużo? Masz jakąś taką swoją metodę?
Nie, nie. Dwa miesiące temu czy półtora miesiąca temu była taka sytuacja – ja lubię się kąpać w gorącej wodzie z dużą ilością piany i płatków magnezowych w ciągu dnia, gdy wszyscy pracują. Ostatnio sobie siedzę w tej wannie, leci sobie muzyczka, relaks pełny i nagle: pomysł! Przyszedł mi do głowy, który w tym miesiącu przyniósł 160 tysięcy złotych. Z tego pomysłu to się narodziło – bez tego pomysłu by tych pieniędzy było zero i teraz co: ta kąpiel to była moja praca, bo w efekcie były pieniądze?
Z mojej strony było wymagane potem, żeby ten wynik osiągnąć, to było wymagane jakieś 20 godzin pracy mojej, żeby do tego wyniku doprowadzić, ale kluczowy był ten pomysł. Wymyślenie jakiejś tam strategii czy czegoś. I teraz nie wiem – ta kąpiel była pracą?
No właśnie. Myślę, że bardzo często nie zwracamy uwagi na to, że kiedy tak pracujemy załóżmy te 8, 10, 12 godzin dziennie, kiedy ktoś jest w takim „mode” pracoholizmu, siedzimy, siedzimy napierdzielamy i robimy, to nie zauważamy pewnych możliwości, nie zauważamy pewnych rzeczy, nie pozwalamy też, żeby nasz umysł odpoczął.
Miłosz Brzeziński powiedział w jednym wywiadzie z Markiem Jankowskim, z Małej Wielkiej Firmy, powiedział taką fajna rzecz. Nasz umysł jest jak pralka. Żeby zaczęło się coś w nim mielić, żeby zaczął coś tworzyć kreatywnego, musimy przestać do tej pralki dokładać, tylko w końcu musimy ją zamknąć. Czyli w twoim przypadku to jest na przykład ta kąpiel. Odcinam się od innych rzeczy i w mojej głowie się wtedy mieli. Może nawet nie tyle świadomie, co podświadomie, ale my wtedy i tak pracujemy. Bo gdzieś tam w podświadomości jakieś procesy się dzieją.
Staram się, żeby to był jak najrzadziej. W sensie, jak włażę do tej wanny czy idę do lasu, to chcę, żeby to się nie działo w głowie. Przez lata miałem tak, że faktycznie było bardzo dużo pomysłów i pomysły same w sobie są bezwartościowe. Czasami ktoś pisze, że „Mam świetny pomysł, czy zrobimy to razem?”. Mówię, że pomysłów to ja miałem 15 przy jedzeniu śniadania. I co z tego? Liczy się wykonanie tak naprawdę. To, co teraz robię, wydawanie szkoleń online to też nie jest nic oryginalnego. Kwestia, żeby zrobić to naprawdę dobrze.
Takie więc mielenie w głowie różnych pomysłów zaczęło mnie bardzo męczyć, bo się okazało, że wtedy nie odpoczywam. I uczyłem się przez długi czas, żeby zatrzymać cały ten proces i w tej kąpieli czy lesie, żeby to się nie odbywało. I czasem jest świadome takie coś.
Za każdym razem, jak teraz przygotowuję nową prezentację, najpierw chcę jak najwięcej pobierać materiałów, które mam w głowie na dany temat i wtedy idę na godzinny, dwugodzinny, trzygodzinny spacer po parku czy po lesie z zamiarem „A teraz pomysły przychodźcie!”. I one przychodzą. I wracam właściwie do domu, po tych kilku godzinach z materiałem na gotową prezentację. Wtedy trzeba usiąść i wykonać robotę, czyli ustrukturyzować to, powybierać co będzie w prezentacji, co nie, wybrać slajdy, nauczyć się tego. Wtedy taka praca wykonawcza – ta praca kreatywna, nie chcę, żeby się działa cały czas. Tylko ja chcę mieć nad tym kontrolę.
I czy to już jest ten slowbiz? Czy tak można go definiować? Czym dla ciebie jest slowbiz?
Dla mnie to jest, żeby nie żyć pracą i żeby nie pracować przez cały czas. To jest głównie. I też to, żeby priorytetem nie były pieniądze. Nie były samochody, kto ma fajniejszy. Niby mieszkanie jednak ważniejsze.
Ale i tak jeździsz fajnym autem!
Ale z kolei chodzę w porwanych butach. Uwielbiam fajne samochody, niekoniecznie muszę mieć świetne buty, powiedzmy. To więc zależy co kto lubi. Sam sobie znalazłem takie hobby – za dużo powiedziane – na samochodach się nie znam z resztą. Ja operuję na samochodach głównie kolorami. Ile to ma koni, jaki silnik – to właściwie jest drugorzędne, byle szybko jechało. I byle mi się podobało wizualnie. Faktycznie więc samochody zawsze fajne, ale… Akurat to mam. Ale też nie kupuję samochodu fajnego dlatego, żeby mieć lepszy niż ktoś i teraz, niedawno zmieniłem samochód i dużo osób mówi mi „Ale świetna fura!”. Bardzo się cieszę, że fajnie, że się podoba, ale totalnie mnie to nie obchodzi. Zrobiłem to całkowicie dla siebie, a nie po to, żeby słyszeć, że ktoś mi mówi, że to jest fajne. Wiem, że fajne. Gdyby nie było to bym nie kupował.
Uświadomił mi to właśnie ten sam samochód, w tym momencie, że jakby odciąłem się od ocen otoczenia na mój temat, prawie całkowicie.
No właśnie. Bo często jest tak, że jak zaczynamy zarabiać więcej, to wydajemy też więcej na rzeczy, które są nam niepotrzebne. Albo potrzebne są nam do tego, żeby zapełnić pełne dziury. Albo zaspokoić ego.
Nie pamiętam dokładnie, jaka to statystyka, ale widać to po wzroście wydatków Polaków na produkty klasy średniej. Drogie ubrania, drogie ciuchy, jakieś zegarki. Rzeczy, które tak naprawdę do życia nie są nam potrzebne, bo tym drogim zegarkiem nie wykarmisz rodziny, ale kupujemy je. Obstawiamy się tymi rzeczami.
Naród się bogaci i coś trzeba z tą kasą zrobić.
No właśnie. Ale pytanie, ja teraz wydawać mądrze? Czyli nie żeby zapełniać te dziury w sobie, tylko jednak odciąć się od ocen innych i wydawać tylko na te rzeczy, których ja naprawdę chcę.
Ja wiem! Jeśli to jest jakiś sposób na poradzenie ze swoimi dziurami właśnie, to dlaczego nie? Nie widzę w tym niczego złego.
Może można lepiej?
Według kogo? Tak samo, jak jest różna definicja sukcesu, tak samo jest różna definicja radzenia sobie z czymś. Ja na przykład chodzę do psychologa od dwóch lat, tak sobie staram radzić z różnymi rzeczami. Ale wiem też, że można byłoby te dziury pozalepiać jakimiś jeszcze lepszymi samochodami, domem. Nie wiem co z tą kasą zrobić, więc nie wiem nawet, jakie są opcje, tak naprawdę. Ale można na różne sposoby. Dopóki u kogoś to działa, to jest fajne, tylko mi się wydaje, że jeżeli jest taki moment, że jesteśmy sami ze sobą i cały czas czujemy potrzebę wyciągnięcia telefonu, poodpisywania na te maile, że nam jest ciężko samym być ze sobą, nawet w tym zajebistym samochodzie, to oznacza, że warto jest nad tym popracować. Mnie się wydaje, że taka esencja też tego slowbizu to jest to, żeby było mi fajnie samemu ze sobą.
Na przykład ja lubię być teraz sam ze sobą. Kiedyś to było dla mnie trudne, bo pojawiały się różne, trudne pytania w głowie. Teraz nawet jak są, to ja się nad nimi zastanawiać, nawet jak się pojawiają trudne emocje, to jestem w stanie się od nich odseparować, sobie też je poobserwować. Myślę, że to jest taki moment, w którym warto zastanowić się, czy wydawanie tej kasy na te fajnie rzeczy to jest faktycznie tylko do zalepiania dziur i czy to nadal działa? Bo przez jakiś czas może działać, ale potem może przestać.
I zostawić ci jakąś pustkę?
No tak. Dopóki nie jest ci dobrze samej ze sobą to możesz zalepiać, zalepiać i to nie ma końca. A jak jest ci dobrze samej ze sobą, to z kolei te rzeczy faktycznie stają się wtedy drugorzędne, albo mogą pełnić rolę takiego uzupełnienia czy fajnej zabawy po prostu.
No właśnie. Bo otwarcie mówisz, że chodzisz na psychoterapię. Nawet ostatnio w paru mailingach to się pojawiło, 5 grudnia – nawet mam spisane! 5 grudnia – „Przedsiębiorca u psychologa: pogadajmy o tabu”, 12 grudnia: „Efekty roku psychoterapii: tego się nie spodziewałem”. I to jest takie niepolskie! Zwykle ludzie boją się mówić o tym, że mają jakieś problemy albo że sobie z nimi nie radzą. Ja podziwiam ludzi, którzy otwarcie o tym mówią, że byli u psychoterapeuty i że starają sobie radzić ze swoimi problemami.
Mam wrażenie, że kobiety bardziej otwarcie o takich rzeczach mówią, jakoś tak bardziej naturalnie mówimy o emocjach, a faceci mają jeszcze większą trudność z tym, żeby powiedzieć, że „Hej – byłem, jestem u psychoterapeuty” i powiem szczerze, że na palcach jednej ręki jestem w stanie policzyć moich kolegów, którzy potrafią się do tego przyznać.
No bo chłopaki nie płaczą, przecież.
No tak, chłopaki nie płaczą, no właśnie! Ale jednak chyba czasem płaczą. Jak więc można się nie bać mówić o tym i dlaczego ty się nie boisz, dlaczego o tym mówisz?
Jak jechałem na pierwszą wizytę, w ogóle nie wiedząc co mnie tam spotka, to już w drodze nagrywałem vloga mówiąc, że jadę właśnie do psychologa, że zapisuję się na terapię. A dlaczego? I wymieniłem kilka przyczyn, a po co? Nie wiem tak naprawdę po co. Bo widziałem, jaki to może mieć wpływ i po prostu chcę bardziej poznać siebie, świat, swoje motywacje. Widziałem, że z roku na rok, przez całe życie pojawiały się u mnie w głowie te same pytania, te same obawy. Tak czułem, że właściwie sam doszedłem do jakiegoś etapu samoświadomości. A chciałbym dalej troszkę.
Jak zacząłem w ogóle o tym mówić, to się okazało po pierwsze, że odezwało się do mnie sporo znajomych, którzy chodzą, tylko wstydzili się powiedzieć, po drugie odezwało się bardzo dużo osób, które odebrały ten przekaz i że one też by chciały, ale co na to znajomi właśnie, co na to rodzina i tak dalej. Mówię, że ja nie wiem co na to, w sumie ja mam to totalnie w dupie. I tego też się uczę na tej terapii, że ja to ja, jak komuś się nie podoba, to nara. Nie chcesz, to nie chodź. Ja chodzę – moja sprawa.
Mówię o tym po to, żeby pokazywać – i to nie tylko o tym, różnych rzeczach mówię, najróżniejszych, z takim podkładem merytorycznym, że życie jest za krótkie, żeby się wstydzić.
O, to jest mądre! Życie jest za krótkie, żeby się wstydzić. To jest dobre.
Pociągnijmy temat psychoterapii. Dlaczego w ogóle się zdecydowałeś na to? Co cię tam popchnęło? Bo nie oglądałam odcinka, w którym to tłumaczysz i też nie wiem, na ile otwarcie o tym mówisz, ale co było krokiem, który rzeczywiście zdecydował o tym, że to zrobiłeś?
Takim punktem zapalnym – pomyślałem, że skoro sobie nie radze z czymś i chcę, żeby ktoś mi pomógł to był hejt w Internecie. Po wydaniu mojej książki, tego było dużo i czułem, że ma to na mnie za duży wpływ. Zbierałem się do tego przez długi czas. Moja żona chodzi już piąty rok i widziałem z roku na rok jak to na nią wpływa.
Czyli ona była pierwsza, widzisz!
Tak, ja chodzę dwa lata.
Czyli kobietom trochę łatwiej! Będę popierała swoją tezę.
Ja wiem, czy łatwiej? Ona poszła pierwsza, miała dużo więcej palących rzeczy do przepracowania, śmierć rodziców, chociażby. U mnie mogłoby się wydawać, że nie było takich rzeczy, ale zobaczyłem jak to na nią działa, porozmawiałem z nią jak to wygląda i tak dalej. Zobaczyłem, że w ogóle inaczej wygląda komunikacja z nią. Ona bardziej sama wie czego chce, bardziej zna siebie. Pomyślałem, że ja też bym bardzo chętnie poznał troszkę siebie.
I poszedłem! Plus też czułem, że kiedyś czeka mnie pewnie coś, co można nazwać sukcesem finansowym. Wtedy od tego jeszcze było trochę daleko, ale też wiedziałem, że nie jestem na to gotowy. Że gdyby coś takiego na mnie spadło te 2, 3, 5 lat temu to, co spadło na mnie teraz, pewnie bym się zapił w ciągu 3 miesięcy i byłby koniec zabawy.
Poszedłem tam też z zamiarem przygotowania się troszkę na to, jakkolwiek to brzmi. „Poszedł przygotować się na sukces!”. Może to też miało jakiś wpływ na to, jak teraz to życie wygląda. Nie wiem w sumie.
A poszedłeś tam też z tematem wypalenia zawodowego? Bo w jednym z vlogów mówiłeś, że wypalenie wyglądało w ten sposób, że kodowałeś, kodowałeś, pochłaniała cię ta pasja i w pewnym momencie wstałeś od klawiatury, powiedziałeś, że nigdy więcej tego nie zrobisz, bo odrzuca klawiaturę, porzygasz się zaraz, jeśli napiszesz jeszcze linijkę kodu. To jest cytat! Będę musiała to wypikać na YouTube.
Akurat mój okres wypowiedzenia zgodziłem się przedłużyć do 7 miesięcy aż, bo wiedziałem, że jestem kluczowym pracownikiem. Beze mnie w firmie będzie bardzo ciężko, więc te 7 miesięcy trwał ten stan, od kiedy powiedziałem, że odchodzę, do faktycznego odejścia i to też chciałem zrozumieć na terapii. Co się stało?
Okazało się, że to nie jest moim problemem, że ja nie rozumiem, co się stało, problemem moim jest, że ja się z tym nie pogodziłem cały czas. Dopiero w tym roku, po 1,5 roku terapii, po 3-4 latach od odejścia od aktywnego programowania dopiero się z tym pogodziłem, że już nie jestem programistą i takie słowa jak teraz, jeszcze by mi rok temu nie przeszły przez gardło. Bo to jest jakaś tam etykietka. U mnie była wypalona na czole i w serduszku, w duszy, że to daje mi wartość. Że ja jestem programistą.
Ale dlaczego akurat ta etykietka?
Bo to było jedyne, co mi w życiu wychodziło. Wiersze, tak naprawdę. Wcześniej umiałem tylko w gry grać i to nie na poziomie hard nawet, co mnie irytowało i potem znalazło się programowanie, się okazało, że o, tu jestem naprawdę dobry. I gdy przestałem to robić, to szukałem czegoś, co mi to zastąpi. Dobudowania poczucia własnej wartości Teraz ta praca nad sobą doprowadziła do tego, że ja nie muszę mieć czegoś takiego. Czegoś z zewnątrz, co będzie moje poczucie własnej wartości uzasadniało, o tak.
Ale też często mówisz, że nie lubisz etykietek. Na SlowBiz też jest napisane, czy na tamtej stronie, że nie lubisz etykiet. Że nie chcesz, żeby ktoś cię tytułował czy vloger, czy tak czy inaczej.
No i właśnie dlatego to oderwanie tej etykietki „Programista” było takie trudne i gdy już to się udało zrobić i z tym się pogodzić, to się okazało, że wszystkie inne odpadają powolutku same.
Okej. I co zostaje, jak to wszystko odpadnie?
Ja.
No i widzisz.
Jest taki obrazek w Internecie, przepiękny. Na wielu swoich prezentacjach go używam. Stoi taka duża, dorosła postać i pyta małego dziecka: „A kim ty chcesz być jak dorośniesz?”, a to dziecko odpowiada: „Sobą”. Koniec.
To jest nam tak wpajane, że jak się uczę tego przez ileś tam lat na tych studiach, na które nie chciałem pójść, ale musiałem, no to potem będę to rąbał do końca życia, nie? No i tak często jest. Jak takie etykietki się właśnie zespolą z naszą tożsamością… Ho, ho!
Górnolotnie, pięknie brzmi!
Ale tak. To potem rzadko zastanawiamy się, czy to jest nadal aktualne. A ja sobie teraz bardzo często zadaję pytania na bardzo różne tematy, czy to jest nadal aktualne. I się często okazuje, że nie.
No tak, bo mogło się zmienić otoczenie, to co na ciebie wpływało, dlatego wtedy podjąłeś tę decyzję, a teraz odejmujesz inną no i też my jako ludzie się zmieniamy. Jakaś statystyka kiedyś krążyła, która mówiła, że co 7 lat zmieniamy się tak mniej więcej o 180 stopni. Tak bardzo nasza osobowość się zmienia.
Przez 7 lat wymieniają się wszystkie komórki w ciele.
No właśnie!
Co jest jakieś dla mnie nie do uwierzenia, ale tak mądre ludzie mówią, to chyba tak w takim razie jest. No i właśnie pozostaje to pytanie – co znaczy „Ja”? To nie jest imię. Bo jak mogę pójść do urzędu, mogę zmienić imię, ale to nadal ja jestem ja. To nie jest ciało, bo ono jest raz takie, raz takie, dodatkowo, jeśli co 7 lat się zmienia, no to też to nie jestem ja. Dusza jakaś – niektórzy wierzą w duszę, inni nie wierzą w duszę. Jest jakieś ja, otoczone różnymi etykietami, ciałem, i tak dalej i tak dalej, no i ja chciałem właśnie na terapii trochę tak poznać troszkę tego ja. Tak zerknąć. Co to w ogóle znaczy.
I masz teraz wrażenie, że znasz siebie takiego? Właśnie to swoje ja?
Na pewno bardziej, niż znałem i na pewno jeszcze nie.
Według mnie to jest proces. Że jednak cały czas się poznajemy. Ja też chodziłam długo na psychoterapię, teraz akurat mam przerwę, bo po prostu inne metody stosuję, żeby siebie poznać, ale mam wrażenie, że to chyba nie jest tak, że dochodzimy od pewnego momentu, że się samego, samą poznaję w stu procentach.
No to tak miał Buddha, tak miał Chrystus podobno. Daleko mi do porównywania się do takich osób. Wydaje mi się, że to jest właśnie nasza ścieżka i jedną z naszych misji życiowych jest właśnie to, ale to też zależy od przekonań. U mnie takie przekonanie się narodziło i za jakiś czas się zapytam, czy ono jest nadal aktualne.
No tak, to jest to pytanie, które sobie ostatnio ciągle zadajesz. Czy to nadal jest aktualne, tak? Okej.
A wróćmy jeszcze do powodów, tak jak mówisz – że poszedłeś na psychoterapię z powodu hejtu w Internecie. Jak ty sobie teraz z tym hejtem radzisz? Bo tego hejtu na pewno nie ubyło, pewnie nawet wzrosło razem ze wzrostem sukcesu – jakkolwiek definiowanego, hejt rośnie.
O dziwo w sumie nie. Przestałem go szukać, po pierwsze – bo kiedyś robiłem tak, że jak coś się uda, to ja sobie wtedy otwierałem wino, siadałem sobie o 22:00 do komputera, łoiłem sobie tego winiacza do 3 rano czytając przez 5 godzin hejty. Sam w Brand24 miałem monitoring na nazwisko, wchodziłem na wszystkie rzeczy, gdzie jak najgorzej o mnie pisali. Z jakiegoś powodu tak sobie celebrowałem sukces.
Jest takie badanie naukowe, które pokazuje, że od słuchania narzekania, ale też od czytania hejtu, nasz mózg się kurczy. Szkoda więc, że wtedy nie przeczytałeś tego badania, bo pięć godzin dziennie czytania hejtu to naprawdę w głowie się może poprzestawiać!
Znaczy to było, wiesz. To było raz, dołowałem się tym na długi czas i już. A mi się akurat mózg bardziej pokurczył od tych win raczej niż od hejtu.
No, myślę, że jedno z drugim. I wino, i hejt.
Robiłem takie różne rzeczy, nie wiedząc dlaczego. I w ogóle teraz też dużo czytam o tym, jak my sami siebie każemy, jak my sami siebie nienawidzimy, jak my sami uprawiamy jakieś zachowania, które są dla nas szkodliwe. I fizycznie, i psychicznie. I to jest w ogóle fascynujący temat. Jakieś takie właśnie psychologiczne tematy teraz mnie mocno interesują – amatorsko czysto patrząc jak to u mnie działa. I ewoluuje w czasie.
No dobra, czyli teraz jak czytasz ten hejt w Internecie – albo w ogóle go nie czytasz, bo tez o tym mówisz? Reagujesz na to jakoś?
No teraz raczej nie czytam. Kasuję i to spływa po mnie, po prostu. A kiedyś kasowałem i nie spływało, kiedyś robiłem sobie screenshoty, miałem specjalny notatnik „Hejty”.
Księga była, rozumiem, hejtów! Okej!
Nie wiem do końca, dlaczego to robiłem, jeszcze. Pewnie się już nie dowiem, bo już teraz mnie to przestało do końca interesować tak mocno. Ale takie były rzeczy, teraz już tego nie robię. Nie każdemu się podoba i to jest totalnie jego prawo, żeby mu się nie podobało. A moim prawem jest odrzucenie tego komunikatu, skasowanie go i nara. I idziemy w swoich kierunkach.
No tak, ale żeby zadbać o siebie, a nie zadbać o tę osobę czy jakieś jej braki, tylko żeby zadbać o siebie, żeby to na ciebie nie wpłynęło, prawda?
O tę osobę zadbać mogę – czasami zdarzało się, że się z taką osobą kontaktowałem jakby 1 on 1. Tylko to jeszcze wtedy, kiedy się przejmowałem, teraz tego już nie robię. I zdarzało się też, że po jakichś tam kilku tygodniach czy miesiącach ktoś przepraszał mnie za to. „Sorry, że 3 miesiące temu na wykopie napisałem ci to” i ktoś mi wkleja screenshot swojej wypowiedzi, nie? „Przepraszam, to było głupie”. I to się zdarzyło kilka razy, co dla mnie było szokiem, bo to podobno się nie zdarza. Mi się zdarzało, że ludzie po kilku miesiącach, jak zaczęli mnie hejtować, potem weszli w tę moją działalność, jakoś ewoluowali może ze mną, się okazywało po jakimś czasie, że to ma ręce i nogi. Bo ma jakby coś.
Ale to jak osoba, która rzeczywiście robi coś w Internecie i w pewien sposób jest hejtowana – jak sobie może z tym radzić? Zaczyna na przykład taką działalność?
Jak zaczyna to nie będzie hejtu.
W sensie zaczyna na takim etapie, żeby ktoś już ją hejtował.
No to jest trudne, trzeba się z tym pogodzić, że tak jest. I to jest trudne – to ma być trudne. Jak ktoś mówi, że go to w ogóle nie dotyka i nigdy nie dotykało, no to jest to nieprawda. To jest jakiś egzamin, który trzeba zdać. Jestem wielkim przeciwnikiem czegoś takiego, jak na przykład się po politykach jedzie, czy po jakichś różnych osobach publicznych czy celebrytach i tak dalej. Sam się tam pchał, to na to zasłużył – wiedział, co się z tym wiąże. I faktycznie to się z tym wiąże, ale nie uważam, że to uzasadnia czy usprawiedliwia takie zachowania. Jestem zwolennikiem zasady „Żyj i daj żyć innym” i że „Każda wolność, każdego człowieka kończy się tam, gdzie zaczyna się wolność kogoś innego”.
Jeszcze tylko zakończmy temat tej psychoterapii. Co ona ci dała? Tak podsumowując i jakie są dla ciebie takie najważniejsze efekty, które do tej pory się pojawiły?
No dała mi więcej pewności siebie, chyba.
„Pewności siebie – chyba”!
Właśnie. Nie mam jakichś takich celów, określonych, które bym chciał koniecznie spełnić i to był też jeden z tematów tej psychoterapii. Przychodzę, mówię: „To teraz krok po kroku, co robimy? To-do lista, taski jakieś poproszę. Po czym poznamy, że to ma sens?”. No i było pytanie, dlaczego to jest takie ważne i po co wiedzieć, czy to jakoś działa. Pan po prostu przychodzi, to jest czas dla pana i tyle. Czy koniecznie muszą być jakieś spełnione warunki końcowe, żeby wyjść „Dobrze, udało się, ten czas nie był zmarnowany”. I też zaczęły się rozkminy nad tym, czym dla mnie jest czas, dlaczego ja ciągle uważam, że go marnuję i tak dalej. To była więc też taka nauczka, że mogę przyjść, godzinę sobie posiedzimy, pogadamy, wychodzę, bez przeświadczenia, że „Ale się teraz posunąłem do przodu” w czymś tam, tylko po prostu to jest czas dla mnie i on nie musi być wcale jakoś spożytkowany.
Też napisałeś w jednym ze swoich mailingów na temat psychoterapii, ze jakbyś miał godzinę, tylko godzinę w tygodniu dla siebie, jakbyś miał zdecydować, na co ją poświęcisz, to właśnie byłaby psychoterapia. Ten czas dla siebie.
Tak, bardzo lubię też mieć czas dla siebie poza tym gabinetem psychoterapeutycznym, właśnie czy to w kąpieli, w lesie czy to w parku, dużo uprawiam takich aktywności w pojedynkę. Tylko tego też się musiałem nauczyć. I między innymi tego się da nauczyć w tym gabinecie, że to nie jest krępujące, że nie wyciągamy od razu telefonu, żeby sprawdzić, tylko być ze sobą, akceptując siebie i waśnie poznając siebie. Obserwując te swoje myśli i co ważniejsze swoje uczucia, co się pojawia, dlaczego się pojawia, porozmawiać sam ze sobą, niekoniecznie w towarzystwie Internetu całego, co teraz jest takie trudne.
Trudne i uzależniające, no bo nawet są badania, które pokazują, że my jesteśmy uzależnieni od tych wszystkich lajków. Jak nam tam pika za każdym razem, to skacze nam endorfina i to jest tak uzależniające, jak narkotyki.
No tak, tak. Jestem przerażony. Kupiłem ostatnio okulary takie do virtual reality, Oculus Quest i jestem zafascynowany technologią, ale jestem też przerażony, że jak za 5, 10, 30 lat to będzie takie powszechne to jeszcze pójdzie kilka kroków do przodu, no to w ogóle nie będziemy wstawać z fotela, wszystko będzie się działo tam.
No tak. Istnieje takie niebezpieczeństwo. Nie wiem, Czy oglądałeś serial „Black Mirror?”.
Mhm.
No właśnie tam jest taka futurystyczna wizja, trochę straszna pokazana.
Niektóre z tych rzeczy, które tam były w pierwszym sezonie to już są na świecie, a to minęło raptem 7 lat. Jak chociażby właśnie uzależnianie statusu społecznego od tych lajków. Było coś takiego. I się okazało, że w Chinach jest ta ocena, jakaś rządowa.
Historii do kredytów, tak, dokładnie. To jest przerażające jak ta technologia negatywnie na nas wpływa. Jak na przykład ten wpływ technologii zmniejszyć? Sama w telefonie mam wyciszone wszystkie powiadomienia, autentycznie wszystkie powiadomienia.
To jest pierwszy krok!
Tak, ale to jest mega trudne! Pamiętam – taki syndrom, nawet jak odstawiasz narkotyki czy alkohol, czy coś, przez pewien czas jest taki syndrom odstawienia. Że się bardzo z tym źle czujesz i chcesz do tego wrócić. To samo miałam z telefonem. Jak odłączyłam wszystkie powiadomienia, pingnięcia, serduszka – nic mi tam nie pingało, to był taki syndrom przez tydzień, da, że nie wiedziała, co się dzieje. Ciągle chciałam to sprawdzać. I musiałam dopiero stopniowo przyzwyczaić się do tego, że to ja kontroluję mój czas i to ja decyduję, kiedy tego Gmaila, Slacka i Facebooka sprawdzam, a nie ten Slack.
No tak. Spróbuj w ogóle odinstalować je z telefonu. To jest wtedy szok.
Tak, z tym walczę. Niektóre apki zostały wywalone, nie wszystkie.
Powiadomienia dźwiękowe to przede wszystkim, żeby wszystko powyłączać. Kiedyś jak kupowałem telefon, to najważniejszy fidget telefonu to było dla mnie to, czy jest lampa taka LED-owa, która błyska na różne kolory w zależności od tego, która aplikacja się włączyła. Maila służbowy – pomarańczowo, mail prywatny – na niebiesko. Zobaczyłem, że po prostu aż mnie szyja boli, bo ja cały czas, gdzie bym nie był, zerkam na ten telefon pięć razy na minutę, nie? To wyłączyłem i też „O Jezu, teraz nie wiem, co się dzieje”. No, jest to FOMO – fear of missing out. Że co się stanie, jak ja nie będę wiedział, co się wydarzyło na fejsie! Jak przestaniemy się tym interesować, się okaże, że nic się nie stanie. Że po pierwsze, mnie to na przykład przestaje interesować, czasami jak ktoś do mnie napisze to czeka tydzień, na przykład na LinkedInie, jak ktoś do mnie pisze wiadomość, ja tam wchodzę bardzo rzadko i po drugie: cały świat ogólnie ma to w dupie czy my tam zaglądamy czy nie.
Jest, czy nie jest. Traktuję Internet w dużej mierze teraz jako „Write only”, medium tylko do zapisu. Ja robię swoje, resztę robi mój zespół, żeby to opublikować, zaschedule’ować, zrobić jakąś graficzkę, żeby to poszło w ludzi i tak dalej.
Ktoś może na przykład zarzucić ci, że – bo teraz masz możliwość, bo delegujesz. A inni tak nie mogą. I co wtedy?
Nie mogą, bo? Znaczy – nie mogą. Nie ma takiej konieczności, ale wyłączyć powiadomienia w telefonie można.
Każdy może.
Włączyć sobie offline mode o godzinie 18:00 i wyłączyć offline mode, ten tryb samolotowy dopiero rano, też można. Zrobić sobie ekran czarno-biały w telefonie, chociażby też można. Wtedy Instagram wcale tak nie kusi, żeby tam wejść, jak tam wszystkie takie czarno-białe. I te bubki takie czerwone nie są wcale już czerwone, tylko szare i wcale tak nie łakną naszej uwagi.
I daje się je wyłączyć, te bubki czerwone można też wyłączyć, żeby nie widzieć czy coś się tam zadziało czy nie. Po prostu wchodzisz jak masz potrzebę albo jej nie masz, bo tę potrzebę wyłączasz.
Zauważyłem, że ta potrzeba zanika w czasie i to jest fajne. I oczywiście można mówić, że niektórzy mają firmy, mają biznesy, które wymagają aktywności online, jestem doskonałym przykładem tego, że można mieć biznes, który działa stuprocentowo online, bo tak jest. Jestem uzależniony od Internetu, wszystko u mnie jest uzależnione od Internetu, ale mimo to mogę się od tego odciąć nawet na kilka dni i faktycznie jest tak jak mówisz – ja mam zespół, który to za mnie ogarnia. Okej, to jeśli ktoś by chciał odzyskać swojej wolności to niech też ewoluuje w takim kierunku, żeby mieć zespół, który to będzie ogarniał albo nie!
To powiedzmy sobie jak to zorganizować w takim razie. Mam takie piękne statystyki o tych kursach online właśnie, bo tak. Aktualnie ten rynek kursów online – nawet nie aktualnie, w 2017 – wartość tego rynku wynosiła 159 miliardów dolarów. Rynek kursów online tyle wynosił. Prognozy pokazują, że on do 2023 – więc niedługo, wyniesie 2086 miliardów i też w zależności od tego, na jakie statystyki się spojrzy, statystyki są trochę mniejsze, trochę większe, wzrost jest szacowany między 5 a 10% rocznie. Że ten rynek będzie rósł.
No i właśnie – czy ten rynek kursu online to jest dobry pomysł, żeby w niego wejść jak ktoś chce zrobić dobry biznes? No i jak ten biznes też dobrze ułożyć, łącznie z tym delegowaniem zadań, żeby to tak trochę funkcjonowało bez nas, żeby funkcjonowało slow biznesowo?
Zachęcam na pewno, żeby robić wszystko samemu na początku. Żeby oddawać rzeczy, które wiemy, jak zrobić. I mi się chyba jeszcze nie zdarzyło, żeby oddelegować coś, czego sam nie umiem. Tylko najpierw robię, uczę się tego a potem szukam osoby, która zrobi to za mnie tak samo dobrze albo lepiej, albo gorzej. Akceptowalnie w każdym razie.
W książce „Mit przedsiębiorczości” też jest tak opisane, nie wiem, czy ją czytałeś – też Mirek Burnejko ją poleca. Tam też jest opisane, że jak chcemy komuś delegować zadanie, to najpierw musimy sami wiedzieć, jak je zrobić, żeby potrafić postawić oczekiwania lub jakieś ramy, żebyśmy mniej więcej potrafili to zdelegować. Nie możemy zdelegować czegoś, co nie wiemy jak działa.
Tak. W ogóle kiedyś poszedłem na konsultacje biznesowe, czy coaching biznesowy nawet i wykupiłem sobie trzy godziny. I siedzimy z gościem, pozdrawiam z resztą Jakuba i Kuba po półtorej godziny powiedział: „Ty, my nie mamy o czym rozmawiać więcej! Po pierwsze musisz mieć kogoś, komu będziesz oddawał zadania, a po drugie przeczytaj „Mit przedsiębiorczości”. Koniec”. Zapłaciłem za trzy godziny, po 1,5 godziny wyszedłem i byłem mega szczęśliwy. I faktycznie tak zrobiłem i jest lepiej.
A jak się nauczyłeś tego delegowania w takim razie? Najpierw sam robiłeś te zadania, a potem?
Latami robiłem wszystko sam i pierwszy etap był taki, że jak zacząłem nagrywać podcast, to gdzieś tam się pożaliłem, że podcast nagrywałem godzinę a montaż mi zajął 8 godzin. Cały dzień siedziałem, ciąłem to zasrane audio i się pożaliłem, że jeśli tak to będzie wyglądało, to sorry, tego podcastu po prostu nie będzie. A wtedy to był jedyny podcast programistyczny w Polsce i do mnie odezwał się Krzysiek Śmigel, z którym współpracujemy do dziś, już piąty chyba rok i on napisał mi, że on jest programistą, ale jest też muzykiem i on się chętnie tym zajmie, jemu to pójdzie raz-dwa. No i od drugiego czy od trzeciego odcinka do dziś, czyli 140 tych odcinków w sumie było, Krzysiek wszystkie montuje i początkowo to było tak po prostu z miły uśmiech, potem inaczej się odwdzięczałem Krzyśkowi za pomocą jakichś prezentów, teraz po prostu mamy stawkę za odcinek i tyle. To był taki pierwszy krok, takie olśnienie „Kurde, to ja nie muszę wszystkiego robić sam! Ktoś to zrobi lepiej ode mnie, szybciej i wszyscy zadowoleni”. No i tak zacząłem identyfikować kolejne rzeczy. To jest taki klucz właśnie. Jak byłem uzależniony od zapisywania tego, co robię. Jest taka aplikacja – akurat ja używałem Toggl.
Ale też Asany i te wszystkie inne.
Chodzi o śledzenie czasu.
A, okej.
Ile czasu co mi zajmuje. Odpisywanie na maile – tyle. Faktycznie tam logowałem wszystko. Odpisanie na maila, napisanie tekstu, zrobienie zdjęcia, ustawienie czegoś w social mediach. Wszystko. I się okazało wtedy, że mam całą listę rzeczy i 80% nie muszę robić ja. Wiem, jak to robić, bo umiem, ale w sumie to mi już nie sprawia frajdy. Bo na początku ci to sprawia frajdę, potem po latach to coraz mniej rzeczy – ale smutne, zaczyna sprawiać frajdę.
Ale pojawiają się inne! Właśnie, pojawiają się inne, które też sprawiają frajdę. Spokojnie, do tego jeszcze dojdziemy.
Też zacząłem coraz bardziej świadomie szukać osób, które mi w tym pomogą.
Z tego, co mówisz na początku, to był też taki trochę łut szczęścia, czyli pożaliłeś się, że rzeczywiście dużo czasu ci to zajmuje i znalazł się ktoś, kto ci to zrobił. Ale jeżeli ktoś nie ma takiego szczęścia, że ktoś mu się tam zgłosi od razu i przejmie od niego te zadania, to w jaki sposób znaleźć taką odpowiednią osobę, na którą można zdelegować zadania?
Załóżmy: jestem przedsiębiorcą, mam jednoosobową firmę, chcę zdelegować zarządzanie Facebookiem. Jak taką osobę dobrze zrekrutować?
W zespole razem tworzymy teraz kurs budowania zespołu. I dużo osób się tego domaga. No i tam będzie tak krok po kroku, cały proces jak to zrobić. Po pierwsze: nie można mieć założenia, że ja zrekrutuję kogoś, kto będzie dobry. Bo nie będzie. Bo nie umiemy rekrutować, to skąd? No to jak? Nie umiem zdefiniować zadań, zlecać ich, nie umiem ich weryfikować, żeby ktoś mi raportował. Nie umiem ocenić, nie umiem dobrze wycenić tego. To więc będą porażki na początku. Asystentka u mnie sprawdziła się w pełni dopiero trzecia i wiem, że poprzednie przygody z asystentem i asystentką przed nimi to była moja wina, bo ja nie wiedziałem jak to robić i się uczyłem tego.
Na własnych błędach też, nie? To też warto podkreślić.
Tak, ja swoimi błędami się mogę dzielić, ale na pewno każdy popełni jeszcze jakichś swoich dodatkowo trochę. Jak kogoś znaleźć? Znaleźć kogoś, co coś zrobi, ktoś to zrobi źle i teraz pytanie. Czy jesteśmy w stanie zainwestować czas i pieniądze, żeby ten ktoś się nauczył i zrobił tak jak my chcemy, czy szukamy kogoś, kto od razu tak zrobi? Z dużym prawdopodobieństwem, że nie znajdziemy, bo jak znajdziemy firmę, jakąś agencję od Social Media to oni mają swoje procedury, my im nie powiemy „Róbcie tak i tak”, no bo oni wiedzą, bo oni się na tym znają.
Albo i nie!
U mnie by to nie przeszło. No właśnie. Bo ja robię jakoś inaczej. I to jest ta kwestia dotarcia się no i zaakceptowania, że to jest inwestycja i czasu i pieniędzy z naszej strony. I dopiero potem będzie super. Ale to dopiero potem.
To był więc proces?
Tak. Tak samo z Krzyśkiem, z którym od ponad pięciu lat – nawet może dłużej jakoś, strasznie długo z tym Krzyśkiem współpracujemy! – i to też nie jest tak, że było zawsze. Raz nawet kończyłem współpracę, tylko potem się okazało, że nie potrafię tego uzasadnić. Bo jakoś miałem taki impuls, że ja teraz chcę wszystkich nowych. I bardzo jestem wdzięczny, że Krzysiek się na mnie wtedy nie obraził, tylko nadal współpracujemy, ale i ja robiłem dużo różnych głupot i osoby po kolei, które ze mną pracują, też nie każdy jest idealny, bo nikt nie jest idealny. U mnie jest takie założenie, że każdy może popełnić błąd zadowolony, jak najgłupszy, ale tylko raz. Po prostu na błędach, swoich nawzajem się uczymy wszyscy. Jeżeli jakiś błąd występuje, to więcej, żeby nie wystąpił.
Jasne.
A jak znaleźć osobę? Jeśli masz konkretne zadanie – obsługa Facebooka firmowego, no to szukasz osoby, która zajmuje się obsługą Facebooka. Kiedy ona obsługuje ciebie i sto innych, różnych osób, to też nie można oczekiwać od niej indywidualnego podejścia, bo prawdopodobnie nie będzie.
Jeśli już masz Facebooka, to pytasz na Facebooku. „Siema, szukam kogoś!”. I to u mnie bardzo często to działało dobrze. Zgłaszały się osoby, które po pierwsze i najważniejsze, chcą pracować ze mną. Nie to, że nagle my się spotkamy, ja tam wrzucę wulgaryzmem podczas rozmowy biznesowej i ktoś się obrazi: „Oj, jak ty brzydko mówisz! Nie chcę z tobą pracować”. Tylko jak ktoś już przychodzi, to wie – zna moje wartości, moją wizję, wie, jaki jestem i chce pracować po prostu ze mną. No i wtedy już połowa sukcesu jest za nami, bo jeśli ktoś jest taki, to ja z góry taką osobę właściwie akceptuję i potem uczymy się tej współpracy wspólnie.
Po pierwsze szukałbym wśród odbiorców, jeśli masz Facebooka to na Facebooku ktoś się może znajdzie albo poleci swoim znajomym albo zacząć można też od takich miejsc, jak agencje wirtualnych asystentek, gdzie płaci się za pakiet godzin i nawet wtedy nie ma znaczenia, kto to robi. Uczymy się wtedy definiowania zadań i weryfikowania tych zadań. To też na początku zajmie dłużej, niż ja bym to zrobił sam, bo to jest taka inwestycja. Tak jak w „Mit przedsiębiorczości” było napisane – trzeba przygotowywać cały biznes od zera” – znaczy trzeba, można – „w taki sposób jakby to od samego początku była franczyza”. Że potem po prostu mamy zestaw procedur, dajemy komuś: „Zrób”. Działa.
I u mnie teraz tak jest. Teraz nie robię prawie nic – nie ma prawie niczego takiego, co muszę robić koniecznie ja w moim całym biznesie.
Możesz delegować, bo na wszystko są procedury na przykład, tak?
Mamy procedur bardzo dużo spisanych na: publikacja posta, publikacja podcastu, zlecenie komuś czegoś, publikacja całego kursu online to jest bardzo długa procedura, rozbita na kilkanaście podprocedur, na którym etapie co jest co. No i to się kształtuje – miesiącami oczywiście. Każdy błąd potem ląduje w tej procedurze z informacją jak go uniknąć na przyszłość, żebyśmy nie popełniali tych samych błędów cały czas. Tylko nie mam oczekiwania, że wszystko wyjdzie za pierwszym razem, a często to w ludziach wywołuje frustrację. Że o, tak miało być pięknie a nie jest. No nie jest! Nie ma być. Inaczej każdy by to robił.
No dokładnie! A te procedury, w jaki sposób najlepiej spisywać? Bo mówisz, że wy spisujecie to w pewien sposób. Macie jakieś narzędzie sprawdzone? Coś, co możesz nam polecić?
Mamy Google Docs, gdzie jest 1. Krok pierwszy: zrób to. Krok drugi: zrób to.
Aż tak proste?
Nie ma co komplikować, tak.
No to wygląda jak bajka teoretycznie, uproszczone.
Spisywanie tych procedur też jest jakąś sztuką i moje pierwsze procedury potem spisane przesyłałem i te osoby mówią, że nie wiedzą, o co tam chodzi. Więc wtedy łączyliśmy się przez Skype’a, robiliśmy dzielenie ekranu, mówię: „Patrz. Na tym ekranie jest procedura, na tym ja to robię”. No i też w tym czasie się okazywało, że ona była bardzo niekompletna ta procedura. Albo ja pisałem językiem, który mi wydawał się oczywisty, a ta druga osoba tego nie rozumiała. Dopiero to zaczęło działać w momencie, gdy ja zaakceptowałem, że ta druga osoba może tego nie rozumieć z mojej winy, a nie że ta osoba jest głupia na przykład.
To chyba też jest coś takiego z tym delegowaniem zadań, że nam się wydaje, że coś jest oczywiste nawet – wstawienie posta – ale to może mieć swoje zasady, tak? Post taki, w takim kolorze grafika, a nie w takim. Bo ja tak lubię albo ja tak chcę.
A dlaczego taka grafika? Bo komuś się może wydawać, że to brzydkie. A ja mam powód. Że ja chcę, żeby było tak, bo. Jeśli nie? Bo nie powiem, bo to ja płacę za to. I tak też czasami się zdarza.
Taka procedura publikowania u mnie odcinka podcastu, bo ostatnio akurat robiłem warsztaty z budowania zespołu, pokazywałam tę procedurę, ona ma 7 stron. 7 stron w Google Docsach krok po kroku co trzeba zrobić, żeby opublikować jeden odcinek mojego podcastu DevTalk.
Jeden odcinek?
Tak. Na przykład mi to zajmowało 1,5 godziny, mojej asystentce zajmowało 4. I też jej płacę za 4 godziny, coś, co mogę zrobić sam w 1,5 godziny, ale zacząłem patrzeć na to w ten sposób, że ja kupuję te swoje 1,5 godziny za to. A ile za to zapłacę to z każdym odcinkiem coraz mniej, bo ona też się tego uczy.
No właśnie. I na początku takim małym przedsiębiorcom może się wydawać, że kurczę, daję tyle pieniędzy, tu 4 godziny i to jest taka duża inwestycja plus ja muszę to tej osobie tłumaczyć. I w jaki sposób obliczyć tę cenę albo granicę, ile ja mogę komuś zapłacić za daną pracę, żeby to nie było droższe niż to, kiedy ja to zrobię sam, sama.
Zrozumiałem też, że chcę 1,5 godziny, które odzyskuję, to ja w tym czasie mogę zarobić 20 razy więcej, jeśli zrobię odpowiednie rzeczy. Te, które muszę robić ja. I też, jeśli jest przedsiębiorca, który robi rzeczy, których nie powinien robić, to marnuje ten czas. Bo coś jest unikatowego, wyjątkowego w naszym biznesie, co my wkładamy od siebie jako założyciele. Oczywiście mówimy o takich mikro biznesach, nie jakichś jednoosobowych albo kilkuosobowych. I ja skupiam się właśnie na tym. Tam, gdzie musi być moja piękna gęba, tam, gdzie musi być mój głos, ja na scenie. Robię takie rzeczy, gdzie nie mogę tego oddelegować.
Nie możesz tego zastąpić, tak.
Nie oddeleguje też spaceru po parku, bo on jest potrzebny, czy jazdy po torze wyścigowym samochodem, bo to jest moje. Więc robię rzeczy, które muszę robić ja. A wszystko inne staram się oddawać osobom, które lubią to bardziej ode mnie – to było dla mnie szokiem, że ktoś może lubić te rzeczy, które mi się już nie podobają. Dodatkowo staram się za to godziwie płacić i dawać możliwości rozwoju, eksperymentów i tak dalej.
Myślę, że to jest ważne co powiedziałeś odnośnie do tego, że delegowanie tak wygląda, że to jest proces i to trwa. Myślę, że to jest ten klucz tego slow biznesu. Że jak się nauczymy to delegować to mamy wtedy więcej czasu dla siebie i dla pracy na takich kompetencjach i nad takimi rzeczami, które nam najlepiej wychodzą i też dadzą największą wartość dla biznesu, największą unikalność.
Mówiłem o tym jednym pomyśle, co mi wpadł do głowy – który zarobił 160 tysięcy, to było 20 godzin około mojej pracy i faktycznie pod spodem było dużo więcej. Tylko nie musiałem robić tego ja. I co z tego, że ja płacę osobom za ich pracę ileś tam, skoro mam do podziału 160 tysięcy, więc w pytę pieniędzy! Choćbym obdzielił każdego dwukrotnie więcej, niż normalnie można zarobić za takie rzeczy, to i tak jeszcze zostaje mi cała góra.
No właśnie. Dobra, odnośnie do tej unikalności, jeszcze ten temat bym poruszyła. Bo przygotowując się do tego wywiadu, zapytałam też moich znajomych na Facebooku, puściłam pytanie na Instagram, na LinkedInie, kto, jakie pytanie chciałby ci zadać i czasami będę się jeszcze tymi pytaniami posługiwała. Jest na przykład pytanie od Tomka – pozdrowienia, Tomek Szyborski, który jest trenerem i coderem, i on chciał zapytać w kontekście kursów online. Jak tę unikalność znaleźć? No bo wiadomo – kursów i szkoleń online jest cała masa w Internecie. I Udemy, i Coursera, i w ogóle cała masa też osób indywidualnych, które te kursy robią, ale jednak czymś się trzeba wyróżnić takim kursem.
Jak tę unikatowość znaleźć?
Nie wiem, czy trzeba się wyróżnić w kursie.
Żeby coś sprzedać, to wypadałoby, żeby wtedy ten kurs się na tle konkurencji się w pewien sposób wyróżniał.
A może się okazać, że możesz sprzedać mniej i też jest okej. Sam staram się przede wszystkim, żeby to była wysoka jakość. I zarówno w DNA, jak i w kolejnych produktach, które się szykują, mamy zarówno – przede wszystkim nagrania wideo, które tłumaczą coś, ale zawsze jest obowiązek, kiedy ktoś u mnie wydaje jakiś program, not o jego obowiązkiem jest potem przez cały czas trwania tego programu – tu jest różnie akurat, DNA trwa aż 19 tygodni. Te osoby są do dyspozycji uczestników. Nie jako konsultacje 1 on 1, bo to by było nie do zrealizowania, ale odpowiadają na pytania, pomagają i tak dalej. Ten sam program więc to jest jedno, ale dodatkowo drugie to jest ta możliwość interakcji z najlepszymi specjalistami, czyli autorami danego programu.
Nie lubię marnować cudzego czasu. Już swój – wychodzę z założenia, że swojego czasu nie mogę zmarnować, po prostu go – w różnych trybach on sobie upływa. Ale czyjś czas staram się bardzo szanować i o ile na pewno trzeba obejrzeć cały materiał, żeby z niego wyciągnąć jak najwięcej, to staram się, żeby nie trzeba go było oglądać więcej niż raz. Ktoś obejrzy go raz, będzie chciał za rok wrócić, to ma masę materiałów pomocniczych. I slajdy, i transkrypcje, i wersje audio, których sobie można w samochodzie posłuchać jako podcasty. Transkrypcje są właśnie bardzo ważne – bo wtedy działa wyszukiwanie. W wideo nie działa wyszukiwanie. A w transkrypcjach działa. Tylko transkrypcje to też nie jest coś, co maszynowo jest tam rzucone słowo mówione na tekst, bo tego by się nie dało czytać, tylko jest też osoba, Agnieszka, która zajmuje się u nas teraz głównie tym. Spisuje transkrypcje DNA. I pisze to w taki sposób, że właściwie można potem by z tego zrobić e-booka i zrobić też jako dodatkowy bonus w PDF-ie, bo to jest tak napisane, że to po prostu dobrze się czyta.
To wszystko wymaga oczywiście odpowiednich funduszy, tylko że najważniejsze jest to zadowolenie klienta. Niezależnie od kosztów. Akurat układa się tak, że zawsze przedsprzedaż przybija sufit w sumie oczekiwań jakichkolwiek, więc że można sobie na to pozwolić, a gdyby nie można było to i tak najważniejsze dla mnie jest to zadowolenie.
A jeśli komuś się jednak nie spodoba, to ma zawsze 30 dni na zwrot po prostu, i tyle. I oddaję 100% ksy ponosząc koszty i obsługi tego zamówienia, wystawianie jakichś faktur, koszty płatności. Ktoś zapłacił X i dostaje z powrotem X. Nawet nie musi napisać – znaczy, chcę, żeby ktoś napisał przyczynę, ale przyczyna może być dowolna, nie wiem jak ktoś kupił mój kurs Gita i na przykład zawiódł się, że ja mam żółte zęby. To może być powód, spokojnie. Proszę bardzo, nie patrz na moje zęby, masz tu kasę z powrotem! Czasem nawet zostawiam dostępy do tego i tak, tym osobom.
Okej, czyli wysoka jakość, interakcja, materiały dodatkowe – tak jak powiedziałeś, transkrypcje, PDF-y no i możliwość zawsze zwrotu pieniędzy, jak ktoś jest niezadowolony.
W określonym czasie oczywiście, bo minie te 30 dni na zwrot – no to wtedy dzielimy się tę kasę z tymi autorami i to potem byłoby kłopotliwe, żeby ludzie zwracali jeszcze bardziej, więc to jest ograniczone w czasie – nie dlatego, że moim zdaniem ktoś po jakimś czasie dopiero dojdzie do wniosku, że jednak nie chce, tylko właśnie z takich względów czysto logistyczno-operacyjno-formalnych. Że tak kasa po prostu już poszła gdzieś indziej i teraz problematyczne byłoby jej ściąganie z powrotem.
Odnośnie też pytań, że tak powiem, z publiczności. Myślisz, że jeszcze przebijesz wynik DNA? 7 milionów?
Myślę, że nie.
Już nie? Szklany sufit?
Nie tyle szklany – papierowy, z banknotów. Zobaczymy, ciężko mi jest powiedzieć, ale nie potrafię sobie wyobrazić, jaki temat mógłby – chyba że przy drugiej edycji DNA. Już są pomysły, jakie tam fajne bardzo akcje porobić przy tej okazji, ewentualnie ten sam program być może będzie miał jeszcze lepszy wynik, ale nie widzę innego, który mógłby się do tego zbliżyć. Choć ostatnio ogłaszałem przedsprzedaż programu do nauki baz danych i też tam nasze szacunki były, no, że będzie spoko, a wyszło w samej przedsprzedaży 700 000, więc o wiele więcej, niż myśleliśmy. To też były takie kwoty, że nawet ja – nie ma jakby konieczności starania się o to. A też w przyszłym roku, prawdopodobnie w pierwszym półroczu, pojawi się jeden materiał, który będzie mógł się zbliżyć do DNA. Raczej nie przekroczy, ale temat taki, że bardzo uniwersalny, bardzo potrzebny, bardzo taki o który ludzie sami proszą.
Czyli temat…?
Dla programistów pewnie.
Nie możesz zdradzić!
Temat testowania oprogramowania dla programistów, tak.
To jest chyba coś, co programiści nie za bardzo lubią robić?
O, to zależy! Programiści mogą lubić, ale firma może nie pozwalać. W szczegóły nie wchodźmy, ale ogólnie to jest coś, co jest bardzo potrzebne, to była moja specjalizacja, z której robiłem szkolenia i dostawałem nawet zapytania w temacie szkoleń – już i z 2,5 roku powiedzmy po tym, jak już nie programowałem, firmy pisały czy z testów byś przyjechał podszkolić. Mówię, że po pierwsze moja stawka teraz jest taka i taka – to było naprawdę dużo, nawet jak na moje standardy, firma mówi, że okej, chodź. Ale już nie – już w sumie 2 lata nie programowałem, bym się głupio czuł opowiadając o tym, bo już straciłem trochę biegłość, więc będzie to robił ktoś jeszcze lepszy ode mnie i to będzie po prostu fajne.
I ten kurs – będziesz z kimś go znów robił, nie w modelu, że robisz sam, tylko sam dobierasz ekspertów.
Nie będę robił sam z programowania, bo już za dużo czasu nie programuję. Po prostu czuję, czysto uczciwie, że dużo bardzo pamiętam, ale nie mam tej biegłości. Nie obserwowałem też bardzo mocno jak przez te lata się zmieniał rynek, narzędzia i tak dalej, więc po prostu nie chcę szkolić ze stanu, który był 4 lata temu.
No tak, tym bardziej że w IT tak wszystko się dynamicznie zmienia, że 4 lata temu to już prehistoria w niektórych tematach.
Akurat w testach nie – mógłbym, nawet to szkolenia, które prowadziłem swoje trzydniowe po prostu nagrać online i to i tak byłoby dobre, tylko nie byłoby mega aktualne. A to nie jest top jakość, tylko trochę niżej – w sensie jakość pod względem takim czysto merytorycznym, bo nawet nie wiem, jakie są nowe narzędzia, więc nie chcę czegoś takiego serwować.
Chociaż byłoby bardziej opłacalne, bo jak robię z kimś, to dzielimy się zawsze kasą po równo, bym zrobił sam, to byłoby wszystko dla mnie. Ale jak mówię – to nie jest priorytetem, żeby się jak najwięcej nachapać.
No właśnie, a skąd u ciebie taki model, że zawsze robisz z kimś i dzielisz się po równo? Raz, że masz ogromne zaufanie do ludzi, bo to też w niejednym odcinku padło plus chyba ciężko też taką pracę wycenić czy podzielić, prawda?
No właśnie, jako że ciężko jest to podzielić – wychodzę z założenia, że jak ktoś to zrobi beze mnie, to będzie miał 100% z X. A jak to zrobi ze mną, to ma 50% z 100X, różnie to może być. Nie wiadomo. Jako że nie lubię ogólnie etapu negocjacji i tak dalej, po prostu mówię, że dzielimy się równo – ten etap zawsze trwa 3 sekundy. Nie ma innej opcji. I niektórzy mówią, że ja powinienem brać większą część, bo beze mnie ta sprzedaż by nie była tak duża, inni mówią, że ja tam tylko sprzedają przecież, więc ja nie powinienem aż tyle.
Tylko sprzedaje! Okej.
Tak. Po prostu, żeby takie dywagacje ucinać zawsze jest, że dzielimy się po równo i tyle. W DNA podzieliliśmy to na czterech, przy frontendzie na pół, przy bazach danych na pół. Jak będziemy robili jeszcze tam z kilkoma osobami powiedzmy o tych testach, może z dwoma to wtedy podzielimy to na trzy. Nie robię też biznesu z ludźmi, dla których pieniądze są na pierwszym miejscu. Bo wtedy ta motywacja jest zła i obawiam się wtedy, że to mogłoby być za bardzo pójście na łatwiznę. Skupienie nie na tym, co trzeba. Skupić się trzeba na tym, żeby ludziom to się super podobało, żeby to było bardzo przydatne, a jeśli przy okazji wpadnie 10 000, 100 000, milion, dziesięć milionów, to to jest tło tego wszystkiego.
Efekt chyba, tak naprawdę? Wynik dobrej pracy, dbania o klienta.
Efekt wykonania dobrej pracy, tak. No i nie czułbym takiej pewności, że w taki sposób możemy działać, jeżeli ktoś na przykład potrzebuje już na teraz 100 000, bo kupił mieszkanie i nie ma za co urządzić.
Okej! Czyli motywacja finansowa nie jest dobrą motywacją? Nie jest najlepszą motywacją i nie zawsze jest w ogóle dobrą motywacją, żeby coś robić.
Motywacja finansowa pewnie może skutkować dużymi zarobkami, tylko kwestia kosztem czego. Jeśli u mnie byłoby to kosztem jakości naszej współpracy albo kosztem jakości docelowego materiału, to niezależnie od potencjału rynkowego, w takie coś nie wchodzę, no bo nie. Bo wydaje mi się, że u mnie wystarczy jakiś jeden, słaby program i to się może troszkę posypać wszystko. Jakość jest zawsze na pierwszym miejscu i musi tak być. Chociażby z tego względu ludzie nie wahają się, żeby kupić u mnie w przedsprzedaży rzeczy, faktycznie wykręcając kosmiczne wyniki w momencie, gdy tego programu jeszcze nie ma w ogóle.
No tak, bo ty sprzedajesz produkty, które jeszcze nie są skończone, nie istnieją tak naprawdę.
Nawet nie są zaczęte.
No właśnie. Jest landing page i jak ta sprzedaż w ogóle wygląda. Jest landing page i co dalej?
I moja obietnica, że będzie zajebiście. Plus oczywiście przedstawienie autora, nawet jak ktoś nie zna autora, to ja też gwarantuję, że to nie jest pierwsza lepsza osoba, która się do mnie zgłosiła, tylko to jest ktoś, kto ja wiem, że jest najlepszy do tego. No i to się sprawdziło raz, drugi, trzeci, to już teraz za każdym razem mi osobiście jest coraz łatwiej, żeby coś takiego przeprowadzić, tylko właśnie to zaufanie jest budowane latami i teraz każda wpadka mocno by tym zaufaniem zachwiała. Nawet gdybym potem zwrócił kasę wszystkim, przeprosił i tak dalej, to myślę, że to zaufanie już by nie wróciło tak łatwo. Dlatego też bardzo ostrożnie dobieram osoby do współpracy no i to na razie działa.
Jeżeli chodzi jeszcze o tę sprzedaż – to też jest na to procedura? Też jest jakiś plan? Zawsze już jest szablonem i zawsze działa?
Na razie tak. Znaczy, tam jakieś modyfikacje się pojawiają, ale ogólnie, jeśli się okazało, że jakiś wypracowaliśmy sobie model, który – przechodzimy przez pewne kroki, każdy musi być wykonany solidnie, co ważne nie każdy muszę robić ja i staram się, żeby za każdym razem coraz mniej tych kroków było uzależnionych całkowicie ode mnie. Na przykład przy jednym – dwóch już programach, Ania, która zaczynała u mnie jako asystentka, teraz właściwie jest PMem bardziej czy COO, na tych literkach się tam nie do końca rozeznaję, ona bardzo dużo przejmuje koordynacji tego projektu. Jest Magda, która robi coś, co ja bardzo lubiłem robić, ale pomyślałem, że zaryzykujemy i Magda na przykład teraz pisze teksty na landing page’e, teksty sprzedażowe i to też świetnie wychodzi. Rzeczy, które byłem przekonany, że muszę robić koniecznie ja okazuje się, że mam świetne osoby, które też to robią naprawdę dobrze. I to działa. Cała taka wizja musi być, mi się wydaje, moja, taka cała wizja, taki mój wkład albo reagowanie każdego dnia sprzedaży coś idzie nie tak, to ja wymyślam, co robimy dalej, żeby to odmienić, ale ogólnie procedura, jak coś jest wykonane przeze mnie, raz, drugi, trzeci, potem może ktoś inny to wziąć i też to zrobić nawet po swojemu. Niekoniecznie musi być tak jak ja, nawet po swojemu.
Czyli znowu delegowanie, procedury, testowanie różnych rzeczy, bo też mówisz, że wymyślasz na bieżąco różne rzeczy.
Tak, wymyślanych na bieżąco jest bardzo dużo, planowane jest stosunkowo niewiele, tylko ta procedura się kształtuje siłą rzeczy. Jak jest taka przedsprzedaż to wiemy, co musimy po kolei zrobić. Ile tych maili napisać, bo to nam wyszło, kiedy dobrze jest maile pisać. Co musi być na tym landing page’u, jaki mniej więcej horyzont czasowy dobrać do różnych akcji. I tak dalej, i tak dalej.
Ale to też jest chyba tak, że to u ciebie w biznesie zadziała, ale nie wszystkie rzeczy pewnie da się przełożyć na inne biznesy. Bo ty masz taką grupę docelową, masz takich odbiorców, którzy też akceptują to, jak ty się komunikujesz w Internecie, co nie wszystkim może oczywiście odpowiadać.
Oczywiście.
Więc, u ciebie to działa? Ale czy ten szablon można przyłożyć zawsze do każdego innego kursu online?
Zdecydowanie nie. Nawet do tej samej grupy, do programistów, to niekoniecznie musi zadziałać. Są oczywiście szkolenie z robienia kursów online i one też działają. Te wyniki są różne. Raz są słabsze, raz są super.
Mimo że szablon jest ten sam na tym kursie.
Tak, ale ja wychodzę z założenia, żeby się cieszyć za każdym razem, nawet jak wyszliśmy na zero. Bo kupiliśmy sobie masę doświadczenia i za to nie zapłaciliśmy. Jak ktoś wydaje kurs i jest na minusie, no to już tak sobie. Na przykład z baz danych, gdzie nie było ani sekundy wideo nagranego, my już dostaliśmy 700 000 w geście zaufania od ludzi, słyszałem, że jest osoba, która wydaje już piąty swój kurs z baz danych w Polsce jest cały czas na minusie.
Wow, okej.
Tam po drodze coś jest nie tak, ale to już przy pierwszym trzeba sobie zadać pytanie: „Kurde, to w takim razie coś poszło nie tak”, a nie robić cały czas ciągle to samo i oczekiwać innych rezultatów.
No to jak ktoś by był w takiej sytuacji, rzeczywiście dobra, coś wydaję, coś mi nie idzie i jestem na minusie, to kogo zapytać albo gdzie się zwrócić? Co czytać? Jakie materiały zbierać? Skąd ty czerpiesz wiedzę?
Jeszcze nie byłem na minusie, więc nie wiem!
Dzięki Bogu!
Oczywiście, warto jest pytać, czytać i tak dalej, ja jestem wielkim zwolennikiem jednak nauki na własnych błędach i to własnej nauki. Zmienić coś, spróbować jeszcze raz, zobaczyć. Można się posiłkować doświadczeniami innych, na przykład wiem, że u mnie sporo osób jest zapisanych na różne mailingi nie po to, żeby coś kupić, tylko żeby to poobserwować. Też subskrybuję różne osoby i patrzę, jak to one robią i patrzę na jakieś fajne mechanizmy, no bo sobie też to potem pożyczę. I tak ta osoba sama tego nie wymyśliła, bo niczego nikt sam nie wymyśla, tylko bierze skądś tam.
Albo się wzoruje na jakichś amerykańskich mailingach albo australijskie też są całkiem dobre biznesy, tam też można się wzorować. No ciężko coś unikalnego.
Z tym wzorowaniem bym bardzo uważał, żeby było coś od siebie i ja osobiście wolę mieć niższy wynik swój niż duży cudzy. Jeżeli bym skopiował coś od kogoś całkowicie, to byłoby mi z tym źle. Ale to jest moje coś – ktoś może nie mieć takiej blokady i też z jednym kolegą rozmawiamy długo na ten temat, że u mnie to jest od lat do zaobserwowania, że ja lubię być w czymś pierwszy, lubię zrobić coś, czego nikt nie robił. I to nie przeszkadza ogólnie w biznesie. Byłoby łatwiej, wyniki byłyby być może lepsze, gdybym mógł być drugi, trzeci, piąty, kopiuj-wklej.
Ponosisz pewien koszt – jeżeli coś się robi po raz pierwszy, to się ponosi pewien koszt.
Koszt innowacji.
No – ekonomiści, przepraszam! Moje studia się odezwały. Ale taka prawda, tak? Musisz to wypromować, pokazać, że coś takiego jest, nauczyć klientów. Ponosisz koszty takie, których te kolejne osoby już nie muszą.
Też ten program DNA, to było coś, czego nie było jeszcze z jakiegoś powodu, no i mówi się, że dobrze, jeśli mamy konkurencję, bo wtedy możemy mieć przeświadczenie, że to jakoś działa. Skoro ktoś już to robi, to znaczy, że to działa. Zrobiliśmy coś, czego jeszcze nie było no i się okazało, że to było ogólnie dla nas wielką zaletą, że tego nie było. No bo my zgarnęliśmy ten – prawo pierwszeństwa, może. Ale już pojawiają się kolejne na prawie dokładnie ten sam temat programy i mi się wydaje, że im już jest łatwiej, bo nie muszą – o naszym DNA zrobiło się bardzo głośno. Im jest łatwiej, bo już nie muszą zastanawiać się, dlaczego warto. Już tutaj, do DNA poszli ludzie za 6,5 czy za 7 baniek, więc znaczy, że ta wiedza jest potrzebna. Nie chcieliście u nich, to chodźcie do nas.
Ja się cieszę z tego, że ludzie też – na pracy mojej i ludzi, z którymi ja współpracuję inni również mogą skorzystać.
A czy widzisz, że ktoś cię kopiuje?
Tak.
I co z tym robisz?
Nic, spoko. Jedyny moment kopiowania, z którym ja mam jakiś problem to jest taki, że ktoś do mnie napisał maila takiego, że ma mojego e-booka i czy ja mam coś przeciwko żeby sprzedawał go na Allegro taniej niż ja. To jest już moje kopiowanie – mówię, no stary, masz jednego e-booka. A nie kupiłeś sobie praw wydawniczych, tylko to, że skopiujesz, że masz 2 pliki a nie jeden to nie znaczy, że możesz to sprzedawać. Takiego czegoś, czyli po prostu piractwa to nie. Tego nie trawię. Ale jakieś inne kopiowanie to…
Też jest takie powiedzenie, że kopiowanie jest taką najwyższą formą pochwały.
Pochlebstwa.
Tak, dokładnie. Że jak już coś tak robisz dobrze, ktoś cię kopiuje, to znaczy, że naprawdę świetnie sobie radzisz. Też tak to odbierasz?
Nie zastanawiam się za bardzo nad tym. Czasami widzę, że coś jest ewidentnie ode mnie, czasami znajomi piszą, patrz – na przykład przy DNA miałem taki piękny PDF A4. Jeden, jedną stronę. Kierowany do – nie do klientów, ale do firm. „Dlaczego warto, żebyście kupili to swoim programistom?”. No i minęły trzy tygodnie i jeden znajomy do mnie na Instagramie wysyła: „Patrz, co ja zrobiłem!”. I to dokładnie taki sam format, rozkład wszystkiego, tylko inny kolorek, inne logo. „Patrz – twój był tak zajebisty, że zrobiłem taki sam. Czy masz coś przeciwko?”. Nie, super. No to dobrze! My się nazmóżdżaliśmy, grafik nad tym popracował. Korzystaj. No bo jakbym powiedział, że nie, no to co?
No tak.
To problem byłby wtedy, gdybym powiedział, że może, a bym w środku czuł, że jednak nie bardzo. I się bardzo cieszę, że – kiedyś pewnie tak by było – i się bardzo cieszę, że teraz tego nie ma. Po prostu faktycznie mi jest dobrze, to czemu mam komuś innemu bronić.
Obserwujesz w Internecie Roberta Gryna?
Czasem mi wyskoczy, o tak.
Jakiś czas temu napisał na swoim Twitterze, że „Bycie przedsiębiorcą to życie przez kilka lat tak, jak większość nie chce, aby resztę swojego życia spędzić tak, jak większość ludzi nie będzie”. W dużym skrócie: zapierdzielasz przez parę lat, a później spijasz z tego śmietankę. Czy masz wrażenie, że to jest trafne stwierdzenie?
Pewnie w wielu przypadkach tak może to właśnie wyglądać.
I czy u ciebie też to tak będzie wyglądało? Już widzisz, że to jest ten moment, kiedy rzeczywiście możesz sobie pozwolić na dużo więcej i już będzie tak w tę stronę szło, że będziesz już pracował tylko mniej?
Zacząłem sobie pozwalać na, to gdy nie byłem tu gdzie jestem. Tylko właśnie jest też ciekawa kwestia – bo często dostaję taki zarzut, że „O, teraz masz tyle kasy, możesz sobie mówić o zwalnianiu”. Tylko że ja zwolniłem tak naprawdę z 6 lat temu i wtedy też o tym mówiłem, tylko wtedy kto będzie słuchał gościa, który zwolnił i nic z tego nie ma. I widzę, że to jest też częsty problem i wtedy priorytety się zmieniają, że ta kasa nie jest najważniejsza, no to ja mówię o tym, że kasa nie jest najważniejsza i faktycznie jej nie mam, ale za to sobie codziennie odprowadzam spokojnie córeczkę do przedszkola, sobie po drodze liczymy ślimaki i takie jedno wideo wrzuciłem. Sobie potem wracam, właśnie się wykąpię i tak dalej. Akurat u mnie to doprowadziło do tej kasy, ale jakby nie doprowadziło – też byłoby okej.
I można faktycznie tak, że jest – bardzo mocno pracować tylko po to, żeby potem mniej pracować, takie jest rozumiem założenie tego cytatu, z tym że dużym problemem jest to – i do takich osób kieruję swoją inicjatywę SlowBiz, że my przegapiamy ten moment bardzo. Bo jak się wpadnie w taki tryb – ostatnio gadałem z kolegą, który akurat teraz ma taki tryb gaszenia pożaru w firmie i tam przez 2, 3, 4, 5 tygodni pracuje bardzo dużo, łącznie z weekendami. I sam też niejednokrotnie miałem taki tryb i z tego trybu jest ciężko wyjść. Staje się normą i wtedy jak – jak nagrywałem swój kurs Gita, miałem przez kilka tygodni zapierdziel niesamowity, to się skończyło i tak – no dobra, to co teraz?
I gdyby nie to, że mnie tak kotwiczyła jakaś konkretna data końca sprzedaży czy umowa jakaś z żoną i córką, że to wtedy będzie koniec i faktycznie był, no to ja bym od razu sobie znalazł coś następnego i leciał dalej. Mimo tego, że nie potrzebuję tak naprawdę. Wydaje mi się, że często przegapiamy ten moment, kiedy możemy żyć inaczej i on jest o wiele wcześniej, niż nam się wydaje.
Dla mnie na przykład metodą na nie przegapienie tego jest ustawienie sobie urlopów na sztywno. Czyli mam urlop cztery razy w roku i on jest wtedy, dwa tygodnie, później jest znowu etap pewnie zapierdzielu, różnie się układa, ale zwykle tak jest, że jest bardzo intensywnie, potem jest koniecznie urlop na dwa tygodnie, że się cziluję no i potem znowu jest taki okres bardziej intensywny. Może to jest taki lifehack, który można samemu dla siebie zrobić? Na sztywno, spisywać sobie z rocznym wyprzedzeniem, bo u mnie to tak z półrocznym, rocznym wyprzedzeniem działa, wydzielać sobie urlopy.
No tak. Ja tak robię i faktycznie – bo mam raz na jakiś czas wyjazdy sobie w pojedynkę gdzieś, czy to nie wiem, w góry czy do Białowieży czy na Suwalszczyznę. Robiłem to już z 6 chyba razy i to jest faktycznie tak dość regularnie, że na kilka dni jadę sobie sam i to jest wpisane z dużym wyprzedzeniem, żeby i żona wiedziała. Wiem, że wtedy z nikim się nic nie umawiam, więc – i to też w jakiejś tam książce czy w jakimś tam podcaście słyszałem, że faktycznie, że to jest taki ten lifehack, że po pierwsze planujesz urlopy, co wydaje się takie kontrintuicyjne, nie? Ale jednak tak. Po drugie planujesz rzeczy, które musisz zrobić sam i potem dopiero to, co zostaje to jest dla innych w tematach biznesowych. I od gdzieś tam zawsze to takie normalne życie, niebiznesowe się gdzieś tam przeplata codziennie.
A jak teraz wygląda twoje planowanie? Inaczej niż te 6 lat temu, jak ten SlowBiz, czy tam podejście do stylu slow biz zaczynałeś?
Wtedy bardzo wsiąkłem w tematy różne produktywności i „Getting things done” – hm, „Getting things done” chyba z 9 lat temu otworzyło mi oczy, że w ogóle można inaczej. To był taki początek. Tak bardzo ekstremalnie do tego podchodziłem. I to mi się bardzo podoba, lubię mieć zaplanowane wszystko, to podsumowanie tygodnia, podsumowanie miesiąca, podsumowanie roku, potem plany na dzień, tydzień, miesiąc, rok i tak dalej, aż w końcu po jakimś czasie doszedłem do wniosku, że ja strasznie dużo spędzam na tym planowaniu. Ciekawe, co by się stało, gdybym tego nie robił. I się okazało, że mam wtedy dużo więcej czasu, bo tego nie robię a życie i tak jakoś sobie płynie.
No bo są różne podejścia do tej książki „Getting things done”. Niektórzy mówią, że super, w ogóle świetnie, pokazuje jak planować, inni mówią, że niby pokazuje, ale nie ma tam w ogóle tych narzędzi.
Są narzędzia. Akurat on pisze na temacie teczek, bo jeszcze komputery nie były takie mocno, więc foldery u niego fizyczne teraz zastępujemy jakimiś elektronicznymi. Jest o kalendarzu, jest o to-do listach, które są świetnym narzędziem. Wszystko teraz stosuję, tylko bez takiego religijnego podejścia. Nie robię na przykład podsumowań sobie – niczego w sumie.
Ale podsumowania miesiąca się pojawiały na vlogu.
Pojawiały się, ale ich nie ma. Jest koniec roku, trochę będę musiał nagrać podsumowanie tego roku. Jakoś przez kalendarz będę musiał przejść, co się wydarzało. Spisuję sobie tylko jakie książki czytałem kiedy. I to właściwie chyba jedyny. Nie spisuję sobie, co się, kiedy wydarzyło, no bo to nie ma znaczenia. Zauważyłem, że jak przestałem to robić, to nic złego się w moim życiu nie wydarzyło. Że ja nie pamiętam, kiedy byłem gdzieś tam, co robiłem wtedy. Pozbawiłem się takich wyrzutów sumienia, że o Jezu, ja nic nie zrobiłem. I podsumowania te były po to, żeby mnie uspokoić. „Spoko, stary zrobiłeś dużo”. Jak teraz nie mam takiego przeświadczenia, z którego się wyleczyłem – polecam, żeby nie myśleć cały czas, niezależnie od tego, jak dużo zrobiłem, zawsze było: „Kurde, jaki ze mnie leń”.
Albo za mało.
Że za mało. I potem te podsumowania okazywałem i „Jo, jednak dużo!”. Teraz nie mam czegoś takiego, że nic nie zrobiłem albo że za mało, po prostu robię to co robię, jak nie robię to nie robię. Nie muszę tego podsumowywać. Okazało się, że samo to dało mi dużo czasu. I to nie jest tak, że to polecam, żeby nie planować i nie podsumowywać, bo to na pewno może jakoś ustrukturyzować pracę dla osób niezorganizowanych. Jakoś ta organizacja po pierwsze weszła trochę w krew przez lata, a po drugie, część organizacji deleguje. Mam świetną pomocnicę Anię, która ogarnia bardzo wiele rzeczy, w tym na przykład umawia mnie na prowadzenie wywiadu czy inne takie rzeczy, jakieś wystąpienia. To ona to po prostu to ogarnia i mi o tym przypomina. Co też z takiego przypominania narzędziowego przeszło na przypominanie ludzkie. Z Anią się często zdzwaniamy, ona mi mówi co się będzie kiedy wydarzało.
Jeszcze ten temat tak jak mówisz, że się wyleczyłeś z myślenia o tym, że zrobiłeś za mało.
Tak.
Jak się z tego wyleczyć?
Przestać to robić.
To jest takie proste – pyk i już nie myślę o tym!
Nic, o czym my rozmawiamy dzisiaj nie jest – proste tak, ale nie łatwe. Bo to jest duża różnica. Proste, czyli nie jest skomplikowane, ale nie jest łatwe, bo jest trudne.
Może i terapia też mi w tym pomogła? Ogólnie zdjęcie z siebie takiej presji, że ja ciągle muszę coś więcej. Jak zacząłem kwestionować wszystkie takie te coacherskie porady, motywacyjne cytaty z Instagrama. „A co ty zrobisz w tym roku?”, nie? No pewnie za mało! Już od razu wchodzimy w rok z takim założeniem, że będzie źle.
I tak. Zacząć kwestionować wszystko, co widzimy i pytać się, czy to naprawdę ma sens.
Bo widziałam – na vlogu nie raz masz opisane, jest pokazane, że to ekran, monitor i tam jest cytat: „Think for yourself, question authority”.
Tak jest.
Właśnie. To chyba z takim podejściem?
To jest moja – jakbym miał sobie wyryć coś na grobie, to byłoby właśnie to. Że ten cytat mnie doprowadził do grobu.
Chyba to nie najlepsze by było.
Chyba nie najlepsze.
Dzięki temu Maciej Aniserowicz świetnie przeżył swoje życie.
No to ja nie wiem, czy świetnie! Właśnie miałem taki eksperyment, że dosłownie dwa dni temu skończyłem czytać swoją własną książkę, którą pisałem dwa lata temu. I to było ciekawe doświadczenie. I tam było za dużo takiego – najwyżej to wypikasz – takiego brandzlowania się tym moim życiem. Bo jest takie fajne. A ja wiem, czy ono było takie fajne? Wtedy mi się tak wydawało, ale jakoś za bardzo się nad tym skupiałem. Na ocenianiu swojego własnego życia. Teraz właściwie go nie oceniam. Staram się przynajmniej. Ono sobie po prostu jest i ta właśnie presja oczekiwania dzięki temu zniknęła. Bo ja nie wiem, czy ono jest dobre czy złe. Pojawiają się emocje, uczucia różne, jakieś tam potrzeby. Nie lepsze, gorsze, a przyjemne i nieprzyjemne i jakoś ono sobie płynie. Nie musi być żadne, jakieś konkretne.
A odnośnie do twojej książki – bo czytałeś jeszcze raz „Zawód: programista”, czyli tę książkę, która jest najbardziej popularna z tych, które napisałeś. I tam padło takie pytanie na Instagramie: „Czytam po to, żeby sprawdzić, czy bym ją komuś polecił, jeżeli już ją przeczytałem po jakimś czasie”.
I co? Poleciłbyś komuś tę książkę?
Właśnie w ogóle planuję napisać własną recenzję swojej książki, opublikować ją na Lubimy Czytać, bo tam jest bardzo dużo recenzji różnych. Teraz bym jej dał 7/10. Te dwa lata temu dałbym 10/10. Widzę, że jeśli chodzi o warsztat pisarski to pewnie teraz bym to zrobił lepiej.
Inaczej?
Inaczej trochę. Bym mniejszy nacisk kładł na jakieś szczęście w życiu, tylko… Po prostu ja się bardzo rozwinąłem od tamtego czasu. Może nawet nie rozwinąłem co inaczej patrzę na życie, bo ja też pisałem książkę przed pójściem do psychologa i widzę, że teraz na wiele rzeczy patrzę to po prostu inaczej. Ale bym ją zdecydowanie polecił, ta wartość merytoryczna jest nadal aktualna i aż się czasami dziwiłem, że miałem takie mądre przemyślenia, nie?
Oby na pewno ja napisałem?
Tak! To było fajne. Tylko warsztatowo bym nieco ewentualnie pozmieniał i ją skrócił troszkę. To były zarzuty, które się pojawiały przez dwa lata. W sumie tak przyjmowałem te zarzuty nie wiedząc, jak się do nich ustosunkować. Czy naprawdę tak jest czy nie i teraz jako czytelnik, a nie klient mogę przyznać rację, że faktycznie ona nie jest idealna. Warto – jest dobra, bardzo pożyteczna i przydatna, ale nie jest idealna. I to było dla mnie też takie ciekawe doświadczenie, że sama jestem w stanie przed sobą przyznać, że takie moje dzieło nie jest idealne!
Popatrz, czyli jednak przyjmujesz w pewien sposób feedback z otoczenia. To nie jest tak, że ten feedback – blokujesz się od niego, czy tam od hejtu czy od otoczenia i tego nie ma.
Nie, przyjmuję, tylko reakcja moja jest zupełnie różna. On nie wpływ na moje emocje?
Na ciebie?
Na mnie, no. Każdy ma do tego prawo. Taką fajną analogię kiedyś czytałem, że taki stan, do którego warto dążyć – czy warto to nie wiem, ale czasem taki osiągam, że jakby na wierzchu jakieś tam są emocje, jak na powierzchni morza, jakieś fale. Ale w środku jest jak przy dnie morza. Gdzie tam nic się nie dzieje – chociaż nie wiem, czy tak jest. Jakieś prądy też są. Nie jest tak burzliwie, o tak.
Są, ale tak dokładnie.
To, co się dzieje na zewnątrz, to jest jakieś tam fale i tak dalej, ale u mnie w środku jest tak – kwiat lotosu.
No dobrze. Odnośnie do pytań, które pojawiły się pod moim postem, jakie pytania można Ci zadać, to było „Czy przejmujesz się jeszcze presją otoczenia?”. Myślę, że odpowiedź jest taka, że nie, ale czy jakimiś oczekiwaniami względem ciebie? Zwracasz na to uwagę?
Zauważam i idę dalej. To był wielki problem mój, który doprowadził mnie na skraj depresji. Właśnie takie poczucie, że nawet jak zrobię nie wiadomo co, nie wiadomo ile, nie wiadomo jak super, to jest to zawsze za mało. I to było straszne, musiałem z impetem uderzyć o dno, że tak powiem, jakieś tam emocjonalne i psychiczne, żeby z tego się podnieść.
Jak Feniks z popiołów.
No dobrze, nie chciałem tego użyć, bo to byłoby takie za bardzo.
Ale czytam ci w myślach!
To było takie transformujące doświadczenie, podczas którego właśnie pozbyłem się tego zupełnie. I oczekiwań swoich – względem siebie i względem świata też. Wychodzę z założenia, że nic mi się nie należy, ale też, że ode mnie się tak naprawdę nic, nikomu nie należy. Chyba że ktoś ode mnie coś kupuje. Wtedy ja składam pewne obietnice, które muszą zostać dowiezione. Ale poza tym – niekoniecznie.
Na przykład czasami ktoś do mnie pisze maila, na który ja nie odpowiadam. Kiedyś odpowiadałem na wszystkie, teraz niekoniecznie. Na stronie jest wyraźnie napisane – to, że piszesz do mnie maila nie oznacza, że ja muszę ci na niego odpowiedzieć. Bo wtedy ty kontrolujesz moje życie, a na to ja się nie zgadzam. Jak chcesz, to napisz, a czy odpiszę, to się okaże. Na niektóre odpisuję po tygodniu, na niektóre po miesiącu. Na niektóre nie odpisuję. I to też takie oczekiwania, którymi się mocno przejmowałem. Ale już nie.
No widzisz. I to jest takie inne, bo jak na przykład byłam w Stanach, byłam w Nowym Jorku, to tam jest taka kultura szybkiego odpisywania. I generalnie Amerykanie, zwłaszcza ci z tego wschodniego wybrzeża mają coś takiego, że tam jak ktoś wyśle maila, to musisz na niego odpisać, najlepiej w ciągu 24 godzin, bo jak nie to jesteś skreślony. Nie robią z tobą biznesu, bo ignorujesz tę drugą stronę.
Też tak kiedyś robiłem, odpisywałem, ale też ta presja – to nadal tak działa, też w moim przypadku. Niektóre osoby się na mnie poobrażały i biznesu nigdy więcej nie zrobimy. Tylko ja to akceptuję, to jest pewien koszt mojej wolności, o tak. I tego, że to ja decyduję o tym, a nie ktoś i jeśli ktoś z tego powodu się obraża, no to też jest jego prawo. I nie jestem zły. Ktoś tam mi napisze, że „Ale mnie olewasz, nie chcę mieć z tobą do czynienia”. Spoko, na to też nie odpisuję. Albo na przykład odpisuję „Ok”. Coraz częściej.
Ktoś nawet do mnie ma – nie wiem, jak to powiedzieć, jakiś żal czy coś, no to odpisuję „Przyjmuję twój żal, rozumiem go – miłego dnia”. Nie wchodzę w dyskusje.
Ale to chyba też rozładowuje sytuację, bo to okazuje, że to po tobie spływa. Bo jak jednak się tak nakręcamy i nawzajem sobie w czasie jakiejś kłótni, sprzeczki czy nawet właśnie, jeżeli jest jakaś reakcja, gdzie ktoś wrzuca hejt, no to, jeżeli będziemy na to reagowali i nawzajem napierali, to te emocje będą rosły.
Właśnie, bo wtedy są emocje, a nie argumenty, no to tak. No to właśnie w takie zabawy, argumentów budowanych na emocjach nie wchodzę, bo one doprowadzą tylko właśnie do jakiejś tam spirali dalszej. Tego więc nie robię. I ucinam po prostu. I to niektórych irytuje, nie? Że jak to – „Ja tu do ciebie tak napisałem brzydko, a ty piszesz mi, że okej i miłego dnia!”. I tam dalej. Już na to nie odpisuję z kolei, tylko delete i idę dalej.
Dobrze. To jeszcze w temacie podejścia do życia. Czemu ty tak przeklinasz na YouTube, będą cytaty, uwaga: „Czy ja jebnięty jestem, żeby tak samochód głaskać?” albo „Wstałem od komputera, stwierdziłem, że rzygam już tym programowaniem”, albo – tu akurat było o zaufaniu – „Ktoś nas może wydymać”.
Czemu tak przeklinasz na YouTube?
Przekleństwo było tylko w pierwszym z tych cytatów, który był cytatem z mojej żony z resztą.
A okej, czyli zwalamy na żonę!
Zdarza mi się, czasem, ale nie uważam, żeby to było jakoś dużo. To może w jednym na pięć odcinków albo jeszcze mniej.
Nie zwracasz na to uwagi. Że rzeczywiście to się często pojawia.
Nie. A czemu? Bo taka jestem ekscentryczna, nieprzewidywalna. Jak tak wychodzi to tak po prostu jest.
I to jest zakładanie masek czy to jest rzeczywiście tak jaki ty jesteś?
Rozmawialiśmy poza kamerą też – jestem jaki jestem i to właśnie wynika z tego, że kiedyś bardzo zwracałem uwagę na to, jaki jestem jakoś publicznie czy na scenie, czy w podcaście czy na blogu. I się okazało, że to nie była ta osoba, którą jestem tak naprawdę. Jak spotykałem kogoś tak na żywo, to było, że: „O jezu, to w ogóle jakby dwie różne osoby!”.
Osobowość sceniczna i ty, który byłeś taki naprawdę.
Znaczy oczywiście, to jakoś tam się różni, ale ja chciałem bardzo, żeby to jak najbardziej zbliżyć do siebie. Bo mi samemu zaczęło to przeszkadzać. Kim ja tak naprawdę jestem? Czy tym, czy tym – czy tym? No więc… Zacząłem przeklinać, tak. W skrócie.
Ogólnie postanowiłem, że ja to jestem ja w komplecie, cały zestaw, bierzesz wszystko albo nie bierzesz nic. I tak to sobie działa teraz – nawet nie mogę powiedzieć, że coraz bardziej jestem taki publicznie jaki jestem na co dzień, bo właściwie jestem już teraz chyba taki sam publicznie i na co dzień, ale częścią moich zachowań są też wulgaryzmy i no trudno. Często zdarza się tak, że spotykam osoby, które jakoś tworzą w Internecie i pierwsze, co zazwyczaj to jest wiązanka bluzgów. Myślę: „Boże święty, a to to czemu? Jakoś mi się to nie spina”. U mnie takiego dysonansu nie ma, ponieważ i tu, i tu jest podobnie.
To jeszcze pytanie z publiczności. Adam Piotrowski – „Zapytaj go, czy lubi być taki bezpośredni, a jeżeli tak, to czy to się opłaca”. Bo to przeklinanie, mam wrażenie, że z bezpośredniością się wiąże. Bo ty się nie patyczkujesz, mówisz to co myślisz, przy okazji jak tam jakiś wulgaryzm pójdzie to tak po prostu wychodzi. Czy ta bezpośredniość się opłaca?
Emocje, których nie chcę temperować za bardzo, bo wtedy to byłby przekaz taki miałki, naturalny i sztuczny. I mam wrażenie, że często bardzo w Internecie obserwujemy ludzi, którzy są po prostu tacy sami. Wzięci z jakieś foremki, są tacy sami. A wiemy, że na pewno nie są tacy naprawdę. Tylko może zostało powiedziane, napisane, że takim trzeba być, no to tacy są. Właśnie dlatego, że to się opłaca, bo wtedy wchodzi się w rolę eksperta, profesjonalisty, w rolę takiego guru. Ja nie aspiruję do miana guru, eksperta czy kogoś, kogo warto naśladować.
Takie są ci przyczepiane – że „O, guru, będzie zakładał zaraz sektę”.
Są takie etykietki przyczepiane, ale cóż mogę powiedzieć. Pozdro, Adam! Nie raz z Adamem my się spotykamy na śniadanku i właśnie między innymi o tym mówimy. Adam czasami ma taki komentarz, że „Ty jesteś, jaki jesteś, a mimo to tak to wszystko dobrze działa”. A ja myślę, że może właśnie jestem, jaki jestem i dzięki temu to dobrze działa, bo ludzie widzą wreszcie jakąś – kogoś takiego, jak oni. Kogoś normalnego, kto bluźni, kto rozleje kawę, kto nie jest po prostu taki na siłę idealny. Kupiłem samochód 5.7 litra – nie jestem eko, szczerze mówiąc. Chociaż może wypadałoby.
No nie, widzieliśmy na odcinku tankowanie to nie, eko nie bardzo.
Nie chodzę aktualnie na żaden crossfit, basen, siłownię mimo tego, że może powinienem, bo to dobry przykład, ale nie. Jak robię czasami wrzutkę jak są na przykład wybory, to zdarzało mi się zagłosować na sarnę z krzesłem na głowie. Zdarzało mi się narysować na kartce z wyborami pentagram albo napis „Na pohybel wszystkim”. Czy to jest odpowiedzialne? No może nie jest, ale po prostu to jest jakaś część mnie i ja tego nie cenzuruję.
Myślę, że też ta prawdziwość w Internecie to jest też taki magnetyzm. Czyli tak jak mówisz – nie jest, tak, że jesteśmy wszyscy od foremki, tylko jeżeli ktoś pokazuje – tak dla odmiany – jakim jest naprawdę człowiekiem, to ludzi to przyciąga.
Może przyciąga, ale też, żeby nie było jakoś – nie robię tego specjalnie, robię to, bo wtedy czuję taką spójność. Że nie muszę się zastanawiać, jaki ja teraz w tym kontekście mam być, po prostu jestem taki jaki jestem i tyle. I jak na to ludzie reagują, to jest ludzi sprawa. Tak bym powiedział. I też nie krytykuję tego, że ktoś robi inaczej, bo to też jego prawo całkowicie, tylko że wydaje mi się, że jak ktoś widzi kogoś takiego pełnego niedoskonałości, jak nie przymierzając ja, to może jakoś się z taką osobą zidentyfikować. Jak cała moja droga jest udokumentowana na vlogu od – że ja właściwie jestem, jaki jestem, od samego początku i tę moją ścieżkę widać na przestrzeni teraz trzech lat na YouTube, udokumentowaną tak bardzo mocno, to może być takie przeświadczenie, że to wcale nie trzeba się strasznie zmieniać, może nie trzeba być jakimś strasznie innym, takim właśnie guru, perfekcyjnym. Żeby osiągnąć, to co się chce osiągnąć. Chociaż też podkreślam, że ja osiągnąłem nie to co chciałem osiągnąć, tylko po prostu coś, co inni chcą osiągnąć – może tak.
A co chcesz osiągnąć w 2020 roku? Jakie są twoje plany na ten 2020?
Jedno powiedziałem, to ten program, szkolenie z testów. To nie jest coś, co chcę osiągnąć, to jest takie jedyne co prawdopodobnie się wydarzy. Innych planów nie mam. Chcę, żeby – dożyć końca.
To zabrzmiało tak pesymistycznie, dożyć końca.
No wolałbym, żeby nic się nikomu z moich bliskich nie stało w tym roku nadchodzącym. To chyba tyle. Nie mam oczekiwań, nie mam planów właśnie. Jak będzie ten rok sobie płynął, to ja sobie te plany będę na bieżąco tworzył. Co się będzie działo w przyszłym tygodniu, powiedzmy.
Krótkoterminowo.
Tak. Pewnie sobie zrobię coś takiego, że nie wiem – w grudzień, styczeń będę miał taki w miarę wolny i zobaczymy co mi przyjdzie w wannie do głowy.
No tak, wanna znowu.
Ostatnie pytanie w takim razie, też trochę z publiczności, a trochę tak jak z rozmowy rekrutacyjnej. Gdzie pan, panie Macieju Aniserowiczu widzi się za 5 lat?
W Białymstoku.
W Białymstoku? Dobra. I tym miłym akcentem możemy zakończyć. Dziękuję ci bardzo!
Dziękuję!
Zapraszam Cię serdecznie na mój kanał na YouTube – tam dostępne jest wideo!
- Jak poradzić sobie z porażką w biznesie? 6 lekcji z życia - 29 kwietnia 2024
- Ice Breaker – czyli jak angażować uczestników Twoich warsztatów? - 10 marca 2024
- Webinar – jak go promować? - 9 marca 2024